Publikowane przez serwis wikileaks tajne dane zachodnich służb, między innymi notatki i raporty dotyczące relacji dyplomatycznych i polityki międzynarodowej, mimo ostrzeżeń „ekspertów od spraw bezpieczeństwa” o zagrożeniu płynącym z upublicznienia zawartej w nich wiedzy, ukazują jak na razie nie tyle (nie tylko?) kluczowe tajemnice państwowe, ile rażącą niewspółmierność języków – oficjalnego, publicznego i tajnego, wyrażającego „prawdziwe” intencje. Nawet jeśli informacje tam zawarte posłużyć mogą rzeczywistemu rozpracowywaniu struktur działania wywiadów i innych organów państwowych (zwłaszcza amerykańskich), to ich czytelność jest dla przeciętnego odbiorcy znikoma, a ogólna reakcja na ten aspekt wydarzenia ogranicza się do dyskusji o „granicach wolności słowa”. Zresztą również dziennikarze skupili się na podkreślaniu językowego aspektu wycieku, o wiele bardziej niż reakcji obcych wywiadów obawiając się reakcji Władimira Putina czy Angeli Merkel na ich psychologiczne portrety – niepochlebne i dość prymitywnie naszkicowane. W pierwszej chwili być może szokująca bezpośredniość charakterystyki osób i zdarzeń oraz rażące odklejenie języka „wewnętrznego” od wersji oficjalnej mogły wywrzeć silne wrażenie (w kontekście polskim: rakiety nieuzbrojone, „makiety” jak mówił o nich niedawno Ludwik Dorn contra „ochronna tarcza rakietowa” w oficjalnej wersji rządowej). Sprawa jednak dość szybko przycichła i nawet żaden z polityków się nie obraził, a prasa zajęła się losami założyciela serwisu wikileaks Juliana Assange’a, który dziś już z aresztu domowego zapowiada ujawnianie kolejnych przecieków. Niezależnie od przyczyn tak szybkiego ustania efektu odkrycia poruszającej „tajemnicy” (wszak, czy rzeczywiście tak szokująca i niespodziewana jest choćby najnowsza informacja, że Chiny wydają na zbrojenia dwa razy tyle ile twierdzą, że wydają?), nie można zwyczjnie przyjąć, że w całej tej sytuacji mamy do czynienia po prostu z językiem fałszywej fasady i skrytą pod nim brutalną i bezwzględną szczerą prawdą, z której zdają sobie sprawę jedynie nieliczni, i która jest rzeczywistym i jedynym źródłem wszelkich wydarzeń/zmian/działań/faktów.
Swoją najnowszą książkę Cloning Terror W.J.T. Mitchell, jeden z najważniejszych badaczy i teoretyków kultury wizualnej, otwiera rozróżnieniem na historię faktów i historię tego, co się o nich mówi – historię słów i obrazów, zapowiadając, że zajmował się będzie „wojną z terroryzmem” prowadzoną podczas prezydentury George’a Busha Juniora jedynie w tym drugim jej aspekcie, aspekcie ikonologicznym. Siłą książki Cloning Terror jest jednak przede wszystkim staranne rozpracowanie mechanizmów funkcjonowania współczesnego języka (i) obrazów, odsłaniające to, w jaki sposób obrazy stają się przyczyną, źródłem wydarzeń historycznych, w jaki sposób te dwie sfery (sfera działań, faktów i sfera słów i obrazów) są sprzężone i w jak wielkim stopniu wojna toczy się o słowa i obrazy, toczy się wokół pewnych figur, za pomocą tych figur i – przede wszystkim – jak sama „wojna z terroryzmem” stanowi rodzaj wyobrażenia, które w tym wypadku uniemożliwia jej rzeczywiste, realne, faktyczne zakończenie.

11 września 2001 roku amerykańskie dzienniki wypełnione były komentarzami do raportu grupy naukowców na temat wykorzystania komórek macierzystych – raportu, którego treść nie mogła spodobać się prezydentowi Bushowi i jego współpracownikom sprzeciwiającym się niszczeniu embrionów czy klonowaniu komórek. W tym samym numerze „New York Times” pisał również o projektach mikrourządzeń naśladujących funkcjonowanie żywych organizmów, a więc o przenikaniu się sfery organicznej z informatyczno-technologiczną. Obydwa tematy były niezwykle silnie obecne w dyskusji publicznej już od kilkunastu lat – obydwa stanowiły powiązane ośrodki konfliktów światopoglądowych, wyobrażeń na temat nauki, życia/śmierci, człowieczeństwa, itd. Pierwsza kwestia reprezentowana choćby przez owieczkę Dolly i obraz nici DNA skupiała wszelkie nadzieje i lęki związane z rozpracowywaniem „tajemnicy życia” (a gdzieś w pobliżu zawsze znajdowały się również tematy aborcji i eutanazji, a więc początku i końca). Oczywiście, dyskusję tę, silnie obecną do dziś w polskim życiu publicznym, można przedstawić jako kolejny przejaw od dawna/zawsze obecnego w kulturze lęku przed sobowtórem, podwojeniem, sztucznością. Niezależnie jednak od dyskusyjności podstaw, na których, w myśl różnych opinii, opierać miałyby się takie lęki w różnych momentach historii kultury, należy pamiętać, że w ostatnich kilkunastu latach po raz pierwszy klonowanie przestało być metaforą, figurą czy fantazją. Fantazja ta została bowiem zrealizowana dzięki biologii i technologii, sprzężonych, by w sposób „sztuczny” produkować ludzi lub, by produkować sztucznych ludzi. Ta druga „technologiczna” opcja znacznie przekracza lęk przed maszyną, którą można wziąć za człowieka (Łowca Androidów, AI), czy lęk przed cyborgiem, w którym ilość sztucznych elementów każe pytać, czy jeszcze coś ludzkiego w nim zostało (Robocop). Dziś to, co sztuczne nie tylko naśladuje to, co naturalne w spełnianej funkcji czy zewnętrznym kształcie, ale również działa na zasadach organicznych. Tym samym sztuczny człowiek i człowiek „sztucznie” stworzony stali się tą samą postacią, kumulującą oddzielone do tej pory niepokoje.

Mitchell nie po raz pierwszy przywołuje w roli metaobrazu (obrazu komentującego pewne praktyki obrazowe) sekwencję kadrów z Parku Jurajskiego (1993), przedstawiającą „cyfrowego dinozaura”, welociraptora, na którego powierzchni ciała rysuje się projekcja kodu DNA. Uchwycony w tym kadrze dinozaur (zresztą „terrorysta”, wszak deinos = straszny, przerażający, a to własności odpowiadające angielskiemu słowu terror), wyprodukowany dzięki analizom komputerowym i współdziałaniu równolegle rozwijających się nauk – genetyki i technologii informatycznych, stanowi, według Mitchella, nowy typ obrazu – bioobraz. Sztuczny i prawdziwy zarazem, technologiczny i biologiczny, a do tego o wiele sprytniejszy niż w gruncie rzeczy duży, ale głupi T-Rex, welociraptor z filmu Spielberga posiada zdolności adaptacyjne, uczy się i staje coraz bardziej niebezpieczny. Dla Mitchella staje się zaś figurą funkcjonowania wszelkich współczesnych obrazów, które ożywają wykorzystując współczesne media, by żyć własnym życiem. Pewien rodzaj życia i pragnień Mitchell przypisywał już wcześniej wielu typom obrazów w historii kultury. Tym razem jednak współczesna forma życia obrazów okazuje się wyjątkowo niezależna, wysoko rozwinięta i skuteczna.
Przykładem takiego funkcjonowania obrazów może być przypadek obrazów „wojny z terroryzmem”, wojny w Afganistanie i Iraku, wojen produkujących globalne obrazy – obrazy rozpoznawalne globalnie, obrazy z globalnego konfliktu (światowej wojny z terroryzmem), obrazy, których od wydarzeń nie dzieli najczęściej żaden odstęp czasowy, obrazy możliwe i rozprzestrzeniające się globalnie dzięki globalnym mediom.
*
Punktem wyjścia rozważań prowadzonych przez Mitchella jest rozpoznanie przenikalności dwóch wspomnianych wyżej dyskursów – biologicznego i wojennego. Twierdzi on bowiem, że „wojna z terroryzmem” nie zastąpiła po prostu w dniu 11/09 sporu o klonowanie, ale, że ten ostatni pozostał elementem nowego dyskursu, że w pewnym sensie mamy do czynienia z „wojną klonów”, toczącą się w dodatku w epoce bioobrazów, obrazów, które dzięki współczesnym mediom niczym wirusy rozprzestrzeniają się coraz skuteczniej (choć Mitchell unika wartościowania i nie krytykuje tego rodzaju funkcjonowania współczesnych obrazów, to figura wirusa – jak krwiożerczego welociraptora – wciąż zdaje się najlepiej przemawiać do wyobraźni).
[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=wgtF3SI-td4]
Autor przyjmując publicystyczny ton lewicowego (jak na standardy amerykańskie) komentatora przekonuje więc najpierw, że ogłoszenie przez Busha „wojny” było działaniem zabójczym i wynikającym z niewłaściwego rozpoznania istoty konfliktu. Po pierwsze stanowiło etnocentryczny, jeśli nie rasistowski akt niewiary w instytucje religijne i prawne części Świata Arabskiego. Po drugie zaś, wprowadziło język i logikę, która stojąc w sprzeczności z realiami (którym znacznie bardziej odpowiada – o czym za chwilę – język biologii), z góry nie pozwalała na zakończenie konfliktu kiedykolwiek. Dlatego właśnie Barack Obama nigdy nie ogłosił końca wojny z terroryzmem, wojny, która nie mogła być wygrana, bo nie spełniała warunków definicji pojęcia „wojna”.
Mitchell skupiając się na języku i obrazowaniu konfliktu wskazał nie tylko jego luki i mylne założenia – to przed nim zrobiło, lepiej i dokładniej, wielu komentatorów. Poszedł jednak również krok dalej i dekonstruując język „wojny z terroryzmem” pokazał jego performatywne działanie i realne konsekwencje. Ikonologia, którą projektował 25 lat temu jako przede wszystkim naukę o mówieniu (logosie) na temat obrazów w filozofii, stała się dziś ikonologią współczesności – nauką o funkcjonowaniu obrazów w dzisiejszych medialnych i społecznych warunkach, o tym co się o nich mówi, ale przede wszystkim jak się mówi i działa nimi i jak działają i mówią one same.


Skojarzenie klonów i terrorystów, terrorystów bez twarzy, niezliczonych identycznych obcych, narzuca się niemal samo. Obraz ten utrwalił się jednak w amerykańskiej ikonosferze jakby podwójnie – z jednej strony bowiem identyczni są (potencjalni i aktualni) terroryści, z drugiej identyczni, pozbawieni twarzy, zakapturzeni są więźniowie amerykańskich obozów koncentracyjnych w Abu Ghraib czy Guantanamo. Więźniowie w pomarańczowych kitlach to nagie ciała wyjęte spod prawa (w przypadku tych amerykańskich więzień – dosłownie przetrzymywane poza granicami prawa), pozbawione twarzy i tożsamości, sprowadzone do fizjologicznych odruchów podczas tortur lub „spaceru” na powietrzu. Na ile tę diagnozę, biopolityczną w najbardziej dosłownym znaczeniu tego terminu, rozpoznającą więźnia jako homo sacer można przyłożyć do terrorysty porywającego samolot, pozostawiam ostrożnym rozmyślaniom. Mitchell próbuje bowiem pokazać inne zjawisko – to, jak „wojna z terroryzmem” staje się przyczyną terroryzmu, tworzy, rozmnaża, klonuje terroryzm i terrorystów co najmniej na poziomie dyskursu. Ikonograficznym przykładem ujęcia tego zjawiska może być figura z okładki książki Cloning Terror a więc Abu Ghraib Man – więzień z zasłoniętą twarzą, sfotografowany podczas zadawanych mu tortur, bosy i podłączony do prądu. Zdjęcia przedstawiające tę postać zrobione zostały pod koniec 2003 roku i doczekały się licznych artystycznych przetworzeń. W komiksie Davida Reesa podłączony do prądu człowiek z Abu Ghraib zmienia się w żywą bombę-samolot, który atakuje symboliczne podstawy amerykańskiej tożsamości.



Tego podobieństwa działania terroryzmu i wirusów nie rozpoznała administracja Busha, tego rozproszenia i braku wyrazistego oblicza właśnie się obawiała. Problem bowiem w tym, że, o ile terroryści mogą atakować konkretne punkty i terytoria, o tyle sami nie zajmują żadnego terytorium; zajmują się zaś deterytorializacją przemocy, rozpraszaniem jej (a więc zarażaniem). „Wojna z terroryzmem ma tyle sensu, co wojna ze zdenerwowaniem; jest logicznie niemożliwa” (Mitchell, 2011, s. xviii). Wojnie tej, rozpoczętej nie od ataków samych terrorystów, ataków symbolicznych (ikonoklastycznych), ale od jej wypowiedzenia w przemówieniach Busha, brakowało więc pola bitwy oraz rozpoznawalnego przeciwnika – tylko wówczas mogła by to być wciąż wojna. Terroryści bez twarzy, a nawet skrywający się rzekomo w jaskiniach afgańskich bezdroży, a przede wszystkim nieuchwytny, Osama Bin Laden nie mogli na dłuższą metę stanowić właściwego przeciwnika, i choć Mitchell nie buduje oczywiście prostej relacji przyczynowo-skutkowej pomiędzy językiem wojny a atakiem na Irak, to jednak na poziomie symbolicznym pokazuje liczne obustronne związki wynikające z przyjętego przez amerykańskie władze ery Busha oficjalnego sposobu obrazowania konfliktu (jako wojny w tradycyjnym rozumieniu tego słowa).

Upraszczając, można by stwierdzić, że z punktu widzenia logiki wywodu administracji Busha Saddam Hussajn był o wiele lepszą twarzą terroru i terroryzmu niż jeszcze do niedawna nikomu nie znany Bin Laden; broń masowego rażenia wygodniejszym celem niż niemal nieuzbrojeni samobójcy porywający samoloty; a terytorium Iraku pozwalało przenieść „wojnę” z dala od domu. To oczywiście strategia na dłuższą metę nieskuteczna nie tylko dlatego, że broni masowego rażenia ostatecznie w Iraku nie odnaleziono. Twarz Saddama Hussajna (o którym jak o Kim Dzong Ilu mówiło się, że ma kilku klonów-sobowtórów) odnalezionego w piwnicy, badanego przez amerykańskich lekarzy, słuchającego skazującego go na śmierć wyroku sądu i straconego przez powieszenie (film z egzekucji jak bumerang powraca w serwisie youtube), nie mogła zastąpić zjawiska „terroryzmu”. Stracenie Hussajna nie mogło oznaczać zwycięstwa w wojnie z terroryzmem. Hussajn zapewnił maskę dla tego, co nieuchwytne, nieprzedstawialne a przez to szczególnie groźne.
Administracja Obamy zerwała z językiem „wojny z terroryzmem” (nie mogła jednak zakończyć samej wojny, bo ta od początku, jako błąd, była niezamykalna) i wojskowe operacje na Bliskim Wschodzie zaczęła określać wieloznacznym terminem „contingency operations”, który można by przetłumaczyć wręcz jako „prewencyjne działania (zbrojne)”. Ten termin znacznie bardziej odpowiada Mitchellowi, który nie łudząc się, że jest w stanie wyjść poza dostępne języki mówienia o społeczeństwie wykorzystuje „biologiczne” zestawienia terrorystów i wirusów czy klonów, by wyciągnąć z tych obrazów wnioski co do miejsca i sposobów działania terroryzmu. Pokazując, w jaki sposób administracja Busha nie zrozumiała istoty terroryzmu i jak przyłożyła do niego niewłaściwe kategorie i rozwiązania – świadomy ograniczeń i warunków języka, jakim się posługuje – autor rozwija nie nowy przecież obraz światowego społeczeństwa jako organizmu. Przypomina więc, że zaatakowana została nie (tylko) Ameryka ale cały świat (World Trade Center) i że atak ten nie przyszedł z zewnątrz. Powołując się na diagnozę Jacquesa Derridy, nazywającego terroryzm „autoimmunizacją”, a więc sytuacją, w której organizm (omyłkowo?) atakuje sam siebie, Mitchell sugeruje, że sam organizm może sobie z tym zagrożeniem poradzić. System immunologiczny i nerwowy (a to właśnie system nerwowy został zaatakowany symbolicznymi ikonoklastycznymi atakami 11/09) potrafią się uczyć, ale nieskuteczne leczenie, traktujące terroryzm jako zjawisko zewnętrzne jedynie pomnaża zagrożenia.
Książka Mitchella, może nieco naiwna, gdy autor decyduje się na przedstawianie konkretnych rozwiązań, które miałyby zastąpić działania zbrojne (wyliczając choćby, ile szkół można by zbudować za cenę wyposażenia jednego amerykańskiego żołnierza), stawia sobie za cel przede wszystkim rozpracowanie funkcjonowania dyskursu i roli obrazów w kształtowaniu faktów. Świadoma jest przy tym współczesnych, wyjątkowych warunków funkcjonowania tych obrazów i, co charakterystyczne dla tego autora, nie odrzuca po prostu obrazów jako narzędzi manipulacji. Stanowi zaś oryginalny przykład krytycznego myślenia o strategiach retorycznych związanych z obrazami i wyobrażeniami, poza które nie próbuje wychodzić, ale w obrębie których zarysowuje inne drogi i sposoby interpretacji.
PS1
Książka Mitchella dużo miejsca poświęca torturom w amerykańskich więzieniach wojskowych/obozach koncentracyjnych oraz zdjęciom, dzięki którym informacje o łamaniu praw zatrzymanych nie mogły być już dłużej oficjalnie odrzucane. Autor zwraca jednak uwagę, że jedynymi ukaranymi za tortury były osoby zaangażowane w produkcję zdjęcia – a więc, żeby użyć kategorii Barthesa Operator i Spektrum fotografii. Tym, za co odpowiadały te osoby były więc nie tyle tortury, co fotografia…

PS2
Głośno ostatnio o planowanym przecieku wikileaks na temat łamania praw więźniów w amerykańskich wojskowych więzieniach. Pojawił się również temat traktowania żołnierza, który przekazał wikileaks tajne dane i szybko trafił za to do aresztu. Coraz głośniejsze są również dyskusje i legendy na temat rzeczywistych intencji wikileaks i samego Assange’a (największy wróg Ameryki, czy człowiek działający na zlecenie Amerykanów?). Tymczasem – być może nieco w duchu Mitchella – można by zapytać, jak swoją działalność opisuje sam serwis, jakiego języka używa („ujawnianie”, „odsłanianie prawdy”) i jakie ten język ma konsekwencje dla myślenia o polityce.
PS3
W polskim kontekście książka Mitchella wydaje się ważna nie tylko dlatego, że polscy żołnierze uczestniczyli i uczestniczą w działaniach zbrojnych dawniej nazywanych „wojną z terroryzmem”, zaś na terytorium Polski być może przetrzymywano lub jedynie przerzucano z samolotu do samolotu więźniów tej wojny, a wydarzenia te są w szczególny sposób przedstawiane przez polityków i komentatorów. Równie istotny jest polski biologiczno-etyczny spór o „życie”, który domaga się nie tylko, by przyjrzeć się językom obydwu spierających się stron, wykorzystywanym przez nie obrazom i strategiom retorycznym, ale również by zobaczyć sam ten spór jako element wielkiej światowej dyskusji, w której w przedziwny, charakterystyczny dla obrazów, nielinearny i „nielogiczny” sposób funkcjonują pewne wyobrażenia (np. zlewając się w jeden, jak obrazy aborcji, in vitro i klonowania, a nawet eutanazji…)
Jeśli komuś mało Mitchella:
[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=yqb8eTK1aMs]
o, nowy zaremba™!
To wszystko jest dość przekonujące, zastanawiam się tylko, na ile związane z terroryzmem – przypomina mi się w tym kontekście film „Wag the Dog” z 1997 roku. Wydaje się, że uruchamianie, krążenie i w końcu nabieranie własnego życia przez dyskursy ikonograficzne może być odpowiedzią również na bardzo konkretne – a nie tylko rozproszone, „wirusowe” – problemy. Innymi słowy, że Mitchell wrzucił do jednego wora wszystko, co może się ze sobą kojarzyć i z tej mieszanki niekoniecznie wynika coś konstruktywnego.
Wydaje mi się natomiast, że rzeczywiście obrazy nie potrzebują już języka (naturalnego, pisma, tekstu, wypowiedzi), ponieważ mają własny. To chyba istotny przeskok jakościowy w stosunku do, na przykład, propagandy komunistycznej, która miała u swojej podstawy jednak wypowiedzi.