Widok monocyklisty w środku ośnieżonej Warszawy jest równie niewiarygodny, co zachwycający. Jakby ziścił się sen Andersena, jakby czas nie tyle nawet się zatrzymał, czy cofnął, co całkiem zwichrował swój bieg i pozwolił przenieść się do innej rzeczywistości. Jakiej? Chyba tylko cyrkowej, onirycznej, na drugą stronę lustra logiki i przewidywalności.
Na jednokołowym rowerze, tuż obok mnie przejechał mężczyzna z długą, siwą brodą, w czarnym kapeluszu. Wygląd kuglarza. Minąwszy mnie, zeskoczył ze swego pojazdu, z gracją biorąc go pod pachę – niby elegancką laskę, atrybut gentelmana. Dziwne. Monocyklistów nie widuje się zbyt wielu.
A jednak, pół roku wcześniej kilku z nich miałam okazję spotkać. Przyjechali uczyć trudnej lecz pociągającej sztuki monocyklowej na jednym z polskich, alternatywnych festiwali muzycznych – w tej twórczej, rozigranej przestrzeni wielkiego biwaku i squotu nikogo nie dziwił widok ludzkiego ciała chwiejnie zawieszonego nad jednym kołem. Chłopaki od monocyklów stali się rozpoznawalnym elementem krajobrazu – przemykając między namiotami, skacząc po placach i uliczkach niewielkiego miasteczka na Dolnym Śląsku budzili ciepłe emocje przechodniów i przyciągali pełne subtelnej zazdrości spojrzenia festiwalowej młodzieży.
Z monocyklem sprawa nie jest prosta. Jak zaklasyfikować ten oryginalny gadżet – czy jest on pojazdem, czy raczej zabawką? Czy jest rowerem, a jeśli tak, to czy można go określić mianem sportowego sprzętu? Czy należy do przestrzeni cyrku, czy raczej szkolnego podwórka?
Kim jest ten (lub ta, choć to już jakby rzadziej) kto jeździ na jednokołowym bicyklu: sportowcem, akrobatą, kuglarzem, a może ekologiem? Czemu właściwie nie nazwać go artystą, gdy z wdziękiem tancerza wykonuje spektakularne figury i kreśli oponą finezyjne choreografie? A może właśnie trzeba zobaczyć w nim fantastyczne połączenie, które pozwala na bliskość wymienionych i pozornie tylko odległych porządków. Na ich przecięciu rodzi się figura, która może nam objawiać na temat tożsamości współczesnego mieszkańca miasta więcej niż się pozornie wydaje.
Jeśli bowiem jakiś pojazd może stać się symbolem i zarazem symptomem heterogenicznej miejskości to może właśnie rower. Przewrotna obecność roweru w pejzażu miejskim polega na tym, że wcale nie jest tu intuicyjnie najwygodniejszy, na pewno zaś nie najpopularniejszy jako środek transportu. Co więcej: tradycyjnie, to nie mieszkańcy metropolii są najczęstszymi użytkownikami roweru.
Jako skuteczny środek lokomocji wciąż częściej wykorzystywany na wsi niż w mieście, jednak to właśnie wśród gwarnych ulic, skrzyżowań i chodników zyskuje szczególną rangę i staje się znakiem wyboru pewnego stylu życia, który należy do estetyki i do kultury miejskiej. Jest wehikułem, który wprawia w ruch nie tylko korzystającego zeń człowieka i przestrzeń, ale też znaczenia, które określają tę trudną do opisania hybrydę – miasto.
Rower, używany do regularnego przemieszczania się po mieście w warunkach polskich wciąż jeszcze stanowi swoistą ekstawagancję, pozostaje w pewnej mierze sygnałem statusu, przynależności. Jest manifestem. Podobnie jak kiedyś koń, czy kabriolet, tak teraz rower nierzadko określa użytkownika, mówi o jego randze, środowisku, w którym się obraca, dyskretnie naznacza go atrybutami członkostwa. Przynależność ta nie jest jasno określona i może mieć różną proweniencję. W swej modzie i oldschoolowym szyku, w swoim niedopasowaniu do warunków ulicznych (przynajmniej w naszej rodzimej sytuacji) wyróżnia aktywistę i freelancera, który może pozwolić sobie na nonszalancję czasową, swobodne poruszanie się, bez zależności od miejskiej komunikacji, bez włączania się w zbiorowe kanały ruchu. Bliski jest studentom lub ekologom – tani, pozostawiający dowolność i brak śladu węglowego.
Nie można jednak zbyt łatwo dokonywać diagnozy: jakoby na rowerze jeździli tylko przedstawiciele wybranych grup. Wśród rowerzystów coraz więcej i innych, przemykających pomiędzy samochodami, chętnie korzystających z braku ścieżek rowerowych, który uprawnia do bezkarnego przeskakiwania między chodnikami, trawersowania przez pasy, szukania pęknięć w szczelnie zbitej kolumnadzie ulicznego korka. Warto pytać nie kim są ci, którzy jeżdżą rowerem po mieście, co raczej: kim się stają dzięki rowerowi, kim rower ich czyni, co dla nich i wokół nich tworzy.
Co do tworzenia, to trzeba powiedzieć, że potencjał w rowerze tkwi niemały – jeśli mówimy o kreowaniu i ustanawianiu przestrzeni. Pograniczny charakter doświadczenia rowerzysty, który sprawia, że znajduje się on (lub ona) pomiędzy otwiera spektrum kuszących możliwości. Michel de Certeau twierdzi z pełną przekonania prostotą i obalającą dominację architekta odwagą, że kreacja przestrzeni dokonuje się przede wszystkim w polu praktyk społecznych. Może zaś szczególnie tych, które wykraczając poza schemat dzieją się spontanicznie, niejako przypadkowo. Budulcem miasta staje się ruch i użycie. Maszyną kartograficzną – kaprys kroków. Sposób w jaki podmioty i zbiorowości poruszają się, działają, gromadzą jest – w myśleniu autora książki Wynaleźć codzienność – każdorazową, równoprawną aktualizacją przestrzeni. Ożywieniem, aktualizacją, nadaniem znaczenia. De Certeau zdaje się obalać możliwość istnienia wyłącznie abstrakcyjnej, teoretycznej przestrzeni – praktyka staje się jej podstawowym sposobem materializacji. „Akt chodzenia jest dla systemu miejskiego tym, czym wypowiadanie (speech act) jest dla języka lub zrealizowanych wypowiedzeń. Na najbardziej podstawowym poziomie ów akt pełni właściwie potrójną funkcję »wypowiadania«: jest to proces zawłaszczania systemu topograficznego przez pieszego (podobnie jak mówiący zawłaszcza i przejmuje język); jest to przestrzenna »realizacja« miejsca (podobnie jak akt mowy jest dźwiękową realizacją języka); wreszcie zakłada on relacje między zróżnicowanymi układami, to znaczy pragmatyczne »umowy« w postaci ruchów (podobnie jak wypowiadanie słowne stanowi »alokucję«, »osadzając innego naprzeciw« rozmówcy, i uruchamia różnego rodzaju umowy między współrozmówcami). Wydaje się więc, że chodzenie może być określone wstępnie jako przestrzeń wypowiadania” [De Certeau 99].
Jeśli sprawę rozszerzyć i akt chodzenia uzupełnić o każdy sposób poruszania się w przestrzeni, który cechuje się nieregularnością, pewną niepowtarzalnością i każdorazowo inną, nigdy nieidentyczną realizacją to jeżdżenie rowerem wydaje się tu być przykładem niezwykle interesującym. Właśnie dlatego, że dodatkowo łączy porządek pieszych i pojazdów nie należąc właściwie do żadnego z nich i nielegalnie mieszając oba. To, co niedozwolone dla roweru wydaje się tym bardziej kuszące – o skuteczności miejskiej jazdy rowerem nie tyle decyduje podległość przepisom, co raczej odwaga do podejmowania szybkich decyzji, umiłowanie ryzyka i gotowość do przekraczania z góry ustalonych reguł. Przejazd rowerem jest swoistą wypowiedzią, szukaniem języka dla przestrzeni miejskiej, która w warunkach polskich metropolii jest w fazie nieustannego przepoczwarzania się i zderzania topornej formy, nieprzyjaznej zabudowy oraz lekkich, zwiewnych, otwartych struktur. Ów proces niedokończonej transformacji, ruch łączenia starego z nowym, zamkniętego z otwartym, źle zaprojektowanego z aspirującym do miana nowoczesnego i świadomego swej filozofii designu metaforycznie może być porównany do trasy roweru, do sposobu, w jaki jednoślad przecina miasto, łącząc to, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie do połączenia.
Czy monocykl jest rowerem? Czy nie jest przesadą nazywać zabawkę pojazdem? Czy monocyklista naprawdę przemieszcza się po mieście i „przemieszcza” miasto? Czy białowłosy kuglarz nie jest tu wyjątkiem, rzadkim dziwolągiem, którego widok może wywołać uśmiech, ale już chyba nie refleksję? A jednak: jeśli zastanowić się nad fenomenem monocyklowych grup (podobnych do tej, którą spotkałam na dolnośląskim festiwalu) nie sposób nie zauważyć pewnej prawidłowości: monocykliści jeżdżą, trenują, skaczą raczej w mieście.
To fakt: wybierają przestrzenie nietypowo miejskie, jakoś heterotopiczne. Parki, które tworzą w środku miasta wyspy zieleni, utopię natury. Stare budowy, forty, garaże, złomowiska, na których przebywanie jest półlegalne. Drwią z utartych ścieżek, także tych, nielicznych, ale przecież wygodnych – rowerowych. Jeśli rower ma w sobie potencjał znajdowania się pomiędzy porządkami, pomiędzy trasami, to monocykl wydaje się radykalną wersją roweru, która wdziera się tam, gdzie samochód by się nie zmieścił, pieszy nie miał możliwości dotrzeć, a rower nie zdołałby się poruszać. Monocykl wciska swą pojedynczą oponę w szczeliny między miejscami. Dowartościowuje to, co w przestrzeni zwykle niepożądane: wertep, nierówność, załom. Wykorzystuje i przekształca resztki, pozostałości, krawężniki i marginesy w atrakcyjny teren ćwiczeń, zabaw, manewrów i ruchu. Jest zwinny, poręczny, lekki, przenośny. Wymaga siły i stalowych mięśni ale także sprytu, gracji.
Miejscy cyrkowcy mierzą się z przestrzenią w szczególny sposób. Nie tylko ćwiczą sprawność swych ciał, ale i w jakimś sensie wytrzymałość i spójność systemu przestrzennego, który nie przewiduje zasadniczo miejsca dla jednośladów, co dopiero zaś dla tak szczególnego, chwiejnego. Jeśli spojrzeć na jazdę monocyklu z punktu widzenia kodeksu drogowego nietrudno odkryć, że jest ona niemal wszędzie nielegalna, niebezpieczna, kolidująca. Właściwym miejscem dla monocyklu, jeśli poszukać go w wyobraźni jest rzeczywiście cyrk, najlepiej zaś lina zawieszona wysoko nad areną. To tam, ponad głowami widzów człowiek na kole może popisywać się swoją sprawnością.
Linoskoczek – ta figura skojarzona z motocyklistą wyjaśnia wiele i odsłania nowe aspekty owej pograniczności, która już została temu drugiemu przypisana w rozważaniach nad statusem i porządkiem, z którego pochodzi. Akrobata stąpający po linie przekracza i łączy to, czego połączyć pozornie się nie da. Dla Fryderyka Nietzschego jest metaforą fundamentalną, objaśniającą los i miejsce człowieka w świecie, wyjaśniającą jego status ontologiczny i kondycję. Człowiek i jego droga jako lina rozpięta między zwierzęcością a boskością to obraz, który wydaje się być jednym z najbardziej nośnych i brzemiennych w filozoficzne konsekwencje jeśli chodzi o współczesne rozważania nad podmiotowością. Guillaume Appolinaire z kolei poddając refleksji postać linoskoczka wrysowuje w jej portret cechy artysty i mistrza ceremonii. Widzi go zarazem jako kpiarza i kogoś, kto ustanawia nowy porządek. „Niepodobna pomylić tych linoskoczków ze zwykłymi komediantami. Patrząc na nich, widz powinien mieć w sercu pobożność, bo ich niełatwa ruchliwość święci się w milczącym rytuale” – twierdzi poeta [cyt. za: Starobinski 316]. Łamanie praw grawitacji, skoczność i zwinność połączona z umiejętnością uchwycenia ruchu w powietrzu; poruszenie i przepływ zastygłe w trwaniu. Jean Starobinski nawiązując do rozważań poety kontynuuje wątek napięcia między poruszeniem i zatrzymaniem: „Owa »niełatwa ruchliwość«, którą Apollinare kojarzy z »milczącym rytuałem«” – tłumaczy, przypatrując się zaproponowanej frazeologii – „przypomina nam, że akrobatyka w starożytności bywała często związana z ceremoniałem pogrzebowym: skok akrobaty, zręczność gimnastyka miały na celu odwrócić gniewny los – były naśladowaniem niepowstrzymanego pędu życia” [Starobinski 316]. Wydaje się więc, że cyrk to przestrzeń widowiska, które choć pozornie jest prostą rozrywką dotyka niezwykle głębokich struktur kultury. Lina i wyczyn linoskoczka, tym bardziej linoskoczka-monocyklisty są praktyką niezwykle niebezpieczną, w której człowiek rzuca wyzwanie losowi i stawia na szali swoje życie po to, by wyznaczyć i zdobyć nową przestrzeń swojego istnienia i społecznego funkcjonowania – rozpiętą w powietrzu ścieżkę. Można powiedzieć, że jest w tym coś z rytuału zawłaszczania nowego obszaru do życia, zdobywania świeżego terytorium, co zawsze wiąże się w jakimś sensie z ustanawianiem kosmosu. Rzecz dzieje się w cyrku, więc jakby na pograniczu prawdy i igraszki. Wyczyn linoskoczka jest realny, można powiedzieć, że śmiertelnie poważny. Ewentualna pomyłka grozi katastrofą, zaś triumf przynosi oddech ulgi widowni, która wpatrzona w każdy ruch zawieszonego nad przepaścią akrobaty zdaje się utrzymywać go siłą spojrzenia. A jednak monocyklista na linie jest zarazem kimś absolutnie wyłączonym z prawdziwego życia, jest figlarzem, szarlatanem, lokuje się po stronie zabawy, a więc w myśl klasycznej teorii Johana Huzingi czegoś „nie-tak pomyślanego”. Podobnie jak monocyklista na ulicy.
Nikt nie traktuje go przecież poważnie. Zawsze jest na marginesie. A jednak to wyłączenie pozwala mu wymknąć się na obrzeża systemu, na peryferia przestrzeni miejskiej. Rozpiąć linę pomiędzy bryłami ustalonej architektury, przeciąć ścieżki weryfikowane przez plany miasta. Monocykl przez samą swoją obecność tworzy wyłom w systemie transportu jednocześnie będąc alternatywnym, nieco monstrualnym komunikatem – jeśli, za sugestią de Certeau potraktować praktyki poruszania się po mieście analogicznie do języka i wypowiadania.
Bliskość monocyklisty i linoskoczka wyraża się jeszcze w jednym szczególnym aspekcie – łączenia znaków i przynależności kulturowych. Da się to zauważyć przypatrując się trenującym na festiwalu chłopakom – ich stroje i sposób bycia przywodzą na myśl hybrydalną subkulturę, niemieszczącą się w systemie wspólnotę lekkoduchów, ni to punków ni hipisów, podobnych w kostiumie i sposobie oznaczania swojej grupy trochę do miłośników reggae, trochę do blokersów. Ich przybrudzone stroje i pozornie niedbale zarzucone chusty, powyciągane sznurówki są znakami niezależności i pewnej niefrasobliwości. Jednocześnie precyzja ruchu, technika skoków i długie godziny treningów, których ślady widać na mocnych, porysowanych łydkach i piszczelach każą myśleć o nich jak o sportowcach i artystach. Te pozornie nijak niepasujące, a jednak łączące się sygnały pozwalają zobaczyć w motocyklistach współczesnych cyrkowców.
Cyrk można potraktować jako swoistą szczeliną w przestrzeni miasta, w jego racjonalnej kulturze. Widowisko cyrkowe pozwala wpuścić w struktury barwną czeredę dziwolągów, nieco groteskowe postaci, które uzupełniają dobrze zorganizowaną społeczność mieszkańców i stanowią dla niej swoisty wentyl bezpieczeństwa, możliwość wyrażenia i nazwania tego, co na co dzień nie mieści się w jej ramach. Podobnie monocykliści zdają się być figurą równoważącą współczesny miejski porządek – przez samą swą oniryczną, dziwną i niepasującą obecność wprowadzają element gry, różnorodności, tworzą miejsce dla innej logiki, niepragmatycznej aktywności. Uzupełniają miejską przestrzeń o to, co w niej na co dzień niepożądane, niepojęte lub pozornie zbędne. Nie tylko zresztą oni. Z pewnością takich postaci dopełniających i rozsadzających ład miejski znalazłoby się więcej.
Jednak to właśnie oni są rowerzystami być może najradykalniej realizującymi praktyki przekroczenia. Pochodząc jakby ze snu otwierają miasto na to, co nieracjonalne, przynależne zabawie i agonowi – jazda na monocyklu to zawsze walka z fizyką ciałem własnym i ciałami otaczającymi. Walka, która jednak jest także tańcem. Frywolną igraszką z przestrzenią.
***
Informacje o sprzęcie i kulturze monocyklowej, a także historii pojazdu znaleźć można na stronie monocykl.eu oraz monocykle.pl. Jazdy na monocyklu można nauczyć się na warsztatach odbywających się w trakcie rozmaitych imprez w Polsce. Jedną z nich jest letni Slot Art Festival w Lubiążu koło Wrocławia.
***
Zdjęcia monocyklistów z grupy monocykl.eu autorstwa Pawła Ogrodzkiego:






Źródła:
1. Michel de Certeau, Wynaleźć codzienność. Sztuki działania, tłum. Katarzyna Thiel-Jańczuk, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2008.
2. Johan Huizinga, Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, tłum. MariaKurecka i Witold Wirpsza, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1985.
3. Fryderyk Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra, tłum. Wacław Berent, Wydawnictwo Antyk, Kęty 2004
4. Jean Starobinski, Portret artysty jako linoskoczka, tłum. Aleksandra Olędzka-Frybesowa, „Literatura na Świecie” 1976, nr 9.