Obok Euro2012 12/2011

adam robiński: włoch w warszawie, czyli być może, ale nie musi

Matteo i Ignazio przyjechali do Polski służbowo. Byli bezrobotni, ale zamiast oburzać się na brak pracy we włoskich redakcjach, postanowili zrobić coś na własną rękę. Jako wolni strzelcy pałający się dziennikarstwem, chcieli znaleźć nad Wisłą kopalnię tematów, od Bałtyku aż po Tatry. Założyli bloga, po czym wsiadłszy w wysłużonego opla zafirę, rocznik 2002 objechali polskie miasta-organizatorów Euro 2012.

Nie chcieli nic udowadniać. Nie planowali pokazywać niedokończonych polskich autostrad, rozkopanych ulic nadwiślańskich metropolii, zakorkowanych skrzyżowań w stolicy, wymienianej siedem razy w roku murawy na poznańskim stadionie, wadliwych schodów prowadzących na trybuny wiecznie spóźnionego Stadionu Narodowego, czy falistej blachy na dachu dworca kolejowego położonego przy tym ostatnim. Nie czytali wcześniej polskich gazet, nie rozmawiali z rzecznikami spółki PL.2012, ministerstwa sportu, stołecznego ratusza, Zarządu Dróg Miejskich, Autostrady Wielkopolskiej, ZBoWiD-u. Nie konsultowali stanu polskich lotnisk z kapitanem Tadeuszem Wroną, nie omawiali postępów prac w Konotopie z Cezarym Grabarczykiem, nie pytali Joanny Muchy o formę Kuby Błaszczykowskiego, a Jana Tomaszewskiego o wszystko pozostałe. Śmiem twierdzić, że nie wiedzieli nawet, kim jest Zbigniew Kręcina i co najchętniej przytuliłby prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej.

Byli w Poznaniu, w Trójmieście, by w końcu trafić do Warszawy. Zafascynowała ich historia przesunięcia pomnika Czterech Śpiących przez budowniczych drugiej linii metra. Z zainteresowaniem wypytywali o stołeczną społeczność gejowską (i Annę Grodzką), o stosunek warszawiaków do dziedzictwa żydowskiego (i tolerancję względem mniejszości narodowych i etnicznych), o kryzys finansowy (a właściwie jego brak).

Z notesami pełnymi notatek i kartami pamięci wypełnionymi po brzegi zdjęciami mieli już wracać do Włoch, gdy na skrzyżowaniu ulic Marszałkowskiej z Królewską, podczas rutynowego skrętu w lewo zajechali drogę rozpędzonemu focusowi, rozbijając swoje auto. Auto, którego włoskie ubezpieczenie nie obejmowało wypadków zagranicą. Gorzej być nie mogło. Matteo i Ignazio wpadli w kryzysowy wir wydarzeń, mogący wciągnąć setki, tysiące obcokrajowców, którzy w czerwcu przyjadą nad Wisłę po emocje sportowe, turystyczne, a często pewnie także alkoholowe i seksualne.

A jednak Włosi nie utonęli.

Okazało się, że spośród dwóch wezwanych na miejsce wypadku funkcjonariuszy drogówki jeden płynnie mówi po angielsku. Wytłumaczył Włochom ich oczywistą winę, wlepił mandat, pomógł zorganizować pomoc drogową, która przetransportowała niezdolne do dalszej jazdy auto na parking autoryzowanego serwisu samochodowego.

Okazało się, że pracownik autoryzowanego serwisu na warszawskich Bielanach nie dość, że również płynnie włada współczesną łaciną, to jeszcze bez wahania gotów jest poświęcić swój prywatny czas, by pomóc bezradnym turystom, którzy wkopali się w niekorzystną umowę z włoskim ubezpieczycielem. A gdy wyszło na jaw, że naprawa auta za pomocą oryginalnych części doprowadzi Włochów do bankructwa, ściągnął na miejsce zaprzyjaźnionego mechanika z małego warsztatu, by ten samemu przyjrzał się wrakowi opla i zaoferował pomoc dużo taniej.

Okazało się, że panie pracujące w Polskim Związku Motorowym może nie są w stanie powiedzieć, jakie dokumenty należy podpisać, by sprzedać szczątki niewiele wartego już auta, ale z niekłamanym zainteresowaniem włączą się w burze mózgów poświęconą transakcji. I, co ważniejsze, ich sugestia (by zadzwonić do wydziału transportu urzędu we właściwym miejscu zamieszkania we Włoszech) zaowocuje pozytywnym finałem zamieszania.

Okazało się, że nabywca rozbitego auta, który – owszem –  początkowo wywęszył niezły biznes i próbował bezradnym Włochom zapłacić za części pieniądze śmieszne, po udanej (dla obu stron) transakcji zaprzyjaźnił się z nimi, w zaufaniu pozwalając im na zabranie dokumentów samochodu do Włoch i odesłanie ich po wyrejestrowaniu pojazdu.

Okazało się, że w tej skomplikowanej machinie pomocy, serdeczności i dobrej woli, czarną owcą okazała się… włoska ambasada, której pracownicy nie wyrazili zainteresowania kłopotami swoich rodaków.

Być może Matteo i Ignazio mieli w swojej przykrej przygodzie wiele szczęścia. Być może gdyby policjant z patrolu drogówki nie znał angielskiego, pracownik serwisu był leniwy, a panie Krysia i Marysia z PZMOT delektowały się kawą i plotkami, zamiast obsługiwać petentów, rozbita zafira do dziś stałaby gdzieś na trawniku przy ulicy Królewskiej, na stałe wpisując się w małą architekturę okolicy.

Być może gdyby Jakub Wawrzyniak założył dłuższe korki i w ostatniej minucie meczu nie poślizgnął się we własnym polu karnym na PGE Arenie w Gdańsku, Polska po raz pierwszy w historii pokonałaby Niemcy.

A jednak w obu przypadkach stało się inaczej.

Autor tekstu na niedokończonym Stadionie Narodowym

Adam Robiński, redaktor prowadzący serwisów informacyjnych w „Rzeczpospolitej”, podróżnik i reportażysta, odkrywca historii nietypowych, miłośnik kuchni azjatyckiej, amator surfingu. http://adamrobinski.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *