Kącik Małego Naukowca

paweł dobrosielski: „msza” artura żmijewskiego

Siedzimy w półcieniu przed jasno oświetloną sceną. Na podwyższeniu ołtarz, przykryty białym obrusem, na nim mszał, obok świece. W pobliżu czeka przygotowany organista oraz chór dziecięcy w białych bluzkach. Nad wszystkim góruje duży drewniany krzyż. Panuje atmosfera wyczekiwania – słychać jedynie stłumione szepty, szuranie, kaszlnięcia. Gdy rozlega się znajomy dźwięk dzwonka, z bocznych drzwi wychodzi ksiądz. Rozpoczyna się ceremonia odegrania Mszy Świętej w rycie rzymskim, zgodna we wszystkim z oryginalnym, odtwarzanym codziennie na całym świecie scenariuszem. Jedyne różnice – choć to one właśnie tworzą z tej ceremonii wydarzenie artystyczne – to brak kapłana (w tę postać wciela się aktor) oraz inne niż w przypadku wiernych intencje i oczekiwania publiczności.

Premiera Mszy w inscenizacji Artura Żmijewskiego odbyła się 29 października 2011 roku w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i od tego czasu spektakl był grany zaledwie kilka razy. Brak jakichkolwiek dodatków czy odstępstw od ceremoniału (wszystko zostało odwzorowane w skali 1:1) sprawia, że trudno wprost wnioskować o intencjach twórcy (czy raczej pomysłodawcy?). Dzięki temu przypisanie motywacji czy nadbudowy ideologicznej dokonuje się tu w dużej mierze na zasadzie projekcji.

 O tym wydarzeniu teatralnym napisano już wiele, a lista poruszanych tematów jest imponująca: od wspólnego rytualnego pnia, z którego wywodzą się obrzędy religijne i teatr po kondycję współczesnej sztuki (krytycznej, zaangażowanej, itp.). Od skojarzeń z ready mades Marcela Duchampa po oskarżenia o profanację i obrażanie religijno-narodowej świętości. Od tropienia powiązań ideologicznych i finansowych twórców po diagnozę ich bezradności wobec sacrum. Od porównania z monologiem Klausa Kinskiego Poszukiwany Jezus Chrystus (1971) po doszukiwanie się przez Tomasza Terlikowskiego analogii do myśli Alaina Badiou. Od gloryfikacji bluźnierstwa i opiewania potęgi teatru po obnażenie nieautentyczności skostniałej ceremonii. Większość tych tropów stanowi standardowy repertuar interpretacyjny dla dzieł sztuki, ale bardziej interesujące niż ich zawartość merytoryczna (w niektórych wypadkach błyskotliwa) jest ich zaskakujące bogactwo i rozrzut.

fot. Bartek Warzecha, Piotr Siwkiewicz w "Mszy", materiały prasowe Teatru Dramatycznego.

Posłużono się również tradycyjnym repertuarem kategorii służących do stereotypowego wyodrębniania i etykietowania grup społecznych – warszawka i lewacy z jednej strony, a katole i prostaczkowie z drugiej. W ramach tych podziałów przypisywano twórcom intencje – ironiczne, obrazoburcze, polityczne, itd.; zarazem konceptualny i performatywny pomysł Żmijewskiego uruchomił machinę dystrybucji konfliktu społecznego w Polsce.  Zresztą inspiracją dla tego dzieła była – jeśli wierzyć artyście – sytuacja, która stała się jednocześnie katalizatorem przemian i soczewką, skupiającą obraz skonfliktowanego społeczeństwa – czyli epoka post-smoleńska.

Sprawy interpretatorom nie ułatwiają subwersywne wobec oficjalnego nurtu nauczania polskiego Kościoła kazania, które wydobywają lewicowe elementy z religii katolickiej. W dniu, w którym byłem na tym przedstawieniu (22.01.2012), usłyszeliśmy – tak samo jak podczas wszystkich innych katolickich mszy tego dnia – Ewangelię według św. Mateusza (1, 14-2), a kazanie o nieetycznych praktykach kapitalistów napisała Kinga Dunin. W czasie premiery natomiast czytano Ewangelię o faryzeuszach (Mt 23, 1-12), która bywa interpretowana jako krytyka stanu kapłańskiego. Czytania są dostosowywane do aktualnego tygodnia i roku liturgicznego, zgodnie z zasadą skali 1:1. Kazania to jedyny autorski pomysł w tej inscenizacji, ale nie był on ani na tyle kontrowersyjny, ani na tyle inspirujący, aby jednoznacznie wskazać drogę recenzentom. Wydaje się, że podobnie jak kolekta (przeznaczana na ratowanie Powązek lub na domy samotnych matek), miał stanowić poprawny i niewyróżniający się element, aby nie odwracać uwagi od całości.

Zgodnie z prawem kanonicznym, nie można mówić o bluźnierstwie, ponieważ nie doszło do transsubstancjacji. Nie wydarzyło się również nic sakralnego w teologicznym sensie tego słowa, ponieważ za ołtarzem nie stał ksiądz (a na dodatek odgrywał go aktor kompletnie pozbawiony charyzmy). Kapłan – czyli osoba posiadająca kulturową legitymację do przeprowadzenia rytuału religijnego – sankcjonuje i dokonuje ceremonii. W tym sensie bluźnierstwo nawet nie mogło się tu dokonać, ponieważ przy wiernym odtworzeniu w skali 1:1, jednak z prawdziwym kapłanem, zostałaby po prostu odprawiona Msza Święta. Pod tym względem – niezależnie od intencji twórczych artysty – prawo kanoniczne oraz inne katolickie instytucje okazują się bezradne wobec język współczesnej sztuki, która posługuje się zupełnie innym repertuarem krytycznym niż prosta negacja czy wyśmianie.

Równie przewrotne wydaje się zagadnienie przestrzeni tego wydarzenia. W wielu komentarzach pojawia się ograna fraza o teatrze jako świętej przestrzeni, w której może realizować się świecki – choć quasi-sakralny – ceremoniał. Sam Żmijewski mówi, że aby zanalizować rytuał, potrzeba „drugiej świątyni”[2]. Tutaj kapłanem – w jakimś demiurgicznym sensie – okazał się sam artysta, który podjął się tego przedsięwzięcia, żeby powiedzieć „sprawdzam”. Ten swoisty test dotyczył oczywiście samego rytuału Mszy Świętej oraz możliwości współczesnego teatru; przede wszystkim jednak Żmijewski sprawdza nasze skomplikowane związki z religijnością, a teatralność i ceremoniał służą mu za narzędzia do stworzenia performatywnego dzieła sztuki.

Dzięki wydestylowaniu ceremonii z jej naturalnego kontekstu oraz zaskakującemu konceptowi zwraca uwagę na to, w jaki sposób Msza Święta (a szerzej – w ogóle formy wspólnotowej religijności czy celebracji) jest w nas głęboko wdrukowana – od wymiaru cielesnego przez emocjonalny po intelektualny. Jednak spostrzeżenie, że w tym przypadku ważniejsza od sceny jest widownia to dopiero początek, bowiem zamierzona publiczność tego spektaklu nie ogranicza się do siedzących w sali Teatru Dramatycznego. Msza Żmijewskiego jest wydarzeniem, które maksymalnie rozszerza krąg swoich odbiorców, właśnie za sprawą chwytliwego konceptu. Zresztą publiczność nie wykazywała specjalnej aktywności – poza dwójką podstawionych figurantów. Nie o to przecież chodziło i wskazywanie przez niektórych recenzentów na ten fakt, jako świadczący o klęsce całego przedsięwzięcia, jest, moim zdaniem, nieporozumieniem.

Jak to więc możliwe, żeby spektakl nie będący właściwie spektaklem, ceremoniał odtworzony w skali 1:1, tyle że bez wymiaru sakralnego, zainspirował tak daleko idące refleksje? Msza Święta to rytuał tak znany i oswojony, że aż egzotyczny i niesamowity. Wyjęty ze względnie bezpiecznego religijnego kontekstu – bezpiecznego w tym sensie, że łatwego do bezkrytycznego przyjęcia lub zdezawuowania, podatnego na znany i gotowy do wykorzystania repertuar argumentów – staje się wyzwaniem na równi dla pewnych siebie lewicowych interpretatorów, przekonanych o swojej racji prawicowych krytyków czy zawsze ostrożnie dzielących włos na czworo przedstawicieli środka. W recepcji Mszy ujawniły się cały wachlarz postaw, tak jakby każdy poczuł się jakoś przez Żmijewskiego zaatakowany, wywołany do tablicy, aby za wszelką cenę bronić tego, co ma i w co wierzy.

fot. Bartek Warzecha, Artur Żmijewski i Piotr Siwkiewicz, materiały prasowe Teatru Dramatycznego.

Odbiorcy reagują na to wydarzenie przede wszystkim asekuracyjnie, jakby musieli się upewnić w dotychczasowych przekonaniach i zdystansować od całej sytuacji. Bardzo pouczające pod tym względem były rozmowy dotyczące wrażeń z przedstawienia. Większość z nich brzmiała podobnie – „nie znam dobrze tego rytuału”, „ostatni raz na mszy byłam w dzieciństwie”, „nie jestem wierzący”, itd. Gdyby sprawa dotyczyła egzotycznej ceremonii rodem z jakiejś tropikalnej wyspy, to nikt by nie czerpał dumy ze swojej niewiedzy i nie byłoby potrzeby magicznego odczyniania uroku za pomocą asekuracyjnych zabiegów. Obnoszenie się ze swoją ignorancją i krytycznym dystansem wskazuje na opór, każący nie wierzyć w nieco zbyt głośne deklaracje. Niechlujność wykonania samej inscenizacji (rażące błędy w scenariuszu i pomyłki aktorów, zbyt pospieszne i powierzchowne konsultacje ze specjalistami od tego nabożeństwa), a zwłaszcza brak krytycznej reakcji na ten fakt, umacnia taką ścieżkę interpretacyjną. Wydaje się, że wielu recenzentów uległo tu klasycznej psychoanalitycznej zasadzie – albo Msza Święta jest dla nas tak ważna, że za wszelką cenę musimy udowodnić, jak jest nieważna i zużyta, albo odwrotnie – musimy za wszelką cenę bronić jej świętości, bo czujemy, że coś jest nie tak zarówno z tym rytuałem, jak i w ogóle z publicznym celebrowaniem religijności.

Msza Żmijewskiego to lustro, które pokazuje nam nas samych od strony naszej wytresowanej cielesności, emocjonalnych odruchów obronnych i intelektualnych racjonalizacji. Udało się artyście wytworzyć sytuację, która działa niczym papierek lakmusowy, sprawdzający naszą postawę wobec religijności i jej społecznego ceremoniału. Co więcej, nie ma możliwości, aby papierek się nie zabarwił – neutralność jest tu niemożliwa. Potencjał psychoanalityczny tego spektaklu pokazał, że od Kościoła i katolicyzmu nie ma w naszym kraju ucieczki. Niezależnie od przekonań i wyznawanych wartości, katolicyzm to ideologia, z którą już zawsze będziemy musieli się mierzyć.

Lapidarność Żmijewskiego – stanowiąca wyróżnik jego prac wizualnych – objawia się również w jego komentarzach narracyjnych. Gdy podszedłem do niego po Mszy i pogratulowałem pomysłu, odpowiedział: „Pogratuluj Soborowi Watykańskiemu Drugiemu”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *