Uniwersytet 12/2012

bartłomiej kozek: edukacja na cenzurowanym

Dyskusja na temat wprowadzenia odpłatności za studia wyższe koncentruje się wokół kilku argumentów, które pomijają sedno współczesnych problemów uniwersytetu. Coraz częściej mówi się o rosnącym poziomie wykształcenia Polek i Polaków w kontekście „przekwalifikowania” – niemal taśmowej produkcji zalewającej rynek pracy magistrami, na których dyplomy pracodawcy zwyczajnie nie zwracają uwagi. Brak miejsc pracy dla socjologów czy kulturoznawczyń ma być powodem, dla którego kierunki humanistyczne określa się mianem „fabryk bezrobotnych” i sugeruje się – tak jak czynił to w czasie kampanii wyborczej Janusz Palikot – wprowadzenie za nie odpłatności. Co więcej, płatne studia mają zdaniem ich zwolenników przyczynić się do zwiększenia szans osób z rodzin o małych i średnich dochodach na studiowanie w trybie stacjonarnym.

Student pracujący

Za wszystkimi tymi misternymi konstrukcjami stoi kilka założeń, które można sfalsyfikować. Trudno wyobrazić sobie, w jaki sposób wprowadzenie czesnego dla studiujących dziennie pomogłoby im w już teraz niełatwym godzeniu nauki i pracy, często niezbędnym do utrzymania się w mieście akademickim. Zachwalając zalety wczesnego wchodzenia na rynek pracy, zwolennicy takiego stanu rzeczy zapominają nie tylko o niestabilności zatrudnienia osób młodych (wedle raportu Komisji Europejskiej 85% osób w wieku do 24. roku życia pracuje na umowach czasowych) bezpośrednio wpływającej na niestabilność otrzymywanych dochodów, ale także o mniejszej ilości czasu, jaki osobie łączącej studia z pracą pozostaje na rzetelne przygotowanie się do zajęć.

Wraz ze zmianami w systemie stypendialnym, zmniejszającymi finansowanie stypendiów naukowych i zmieniającymi zasady jego przyznawania (na przykład zamiast automatycznego otrzymywania stypendium za przekroczenie określonej średniej, wprowadzono stypendia rektorskie przyznawane niewielkiemu odsetkowi – 5-10% najlepszych na danym kierunku – i to wyłącznie tym, którzy złożyli specjalny wniosek o jego przyznanie) oraz ciągłym rozrostem uczelnianej biurokracji motywacja do studiowania w celu innym niż otrzymanie potwierdzającego stopień wykształcenia papierka spada na łeb, na szyję.

Mało prawdopodobne, aby stworzony po wprowadzeniu czesnego system stypendialny był w stanie pokryć jego koszty i pozwolić młodym ludziom na poświęcanie większej ilości czasu nauce niż pracy w kawiarni czy w call center. Nie mówiąc już o tym, że gdy raz się je wprowadzi, nie ma żadnej gwarancji, że politycy nie będą chcieli podwyższać jego maksymalnego pułapu do poziomu eliminującego ze studiowania osoby niezamożne, tak jak niedawno stało się w Wielkiej Brytanii, w której maksymalny pułap  czesnego podniesiono trzykrotnie. Zapomina się też, że bardzo często stypendium naukowe służy w zastępstwie stypendium socjalnego – łatwo bowiem wyjść na „statystycznie bogatego”, gdy brak pieniędzy zmusza do podjęcia pracy. Najczęściej oznacza to przekroczenie pułapu, powyżej którego pomoc socjalna nie przysługuje – i nie ma tu znaczenia, że pieniądze te mogą ledwo wystarczyć na czynsz, o takich „frykasach” jak zrobienie kserówek czy opłacenie Internetu nie wspominając.

Absolwent bezrobotny

Promując „związanie uczelni z rynkiem pracy” twórcy reformy szkolnictwa wyższego zapomnieli o jednym – obecna sytuacja na rynku pracy pozostaje zła i nie zmieni tego ograniczenie podaży osób z wyższym wykształceniem. Według danych Eurostatu w 2010 roku stopa zatrudnienia w grupie w wieku produkcyjnym wyniosła w Polsce 64,8%. Unijna średnia w tym samym czasie wyniosła 68,6%, podczas gdy w krajach takich jak Niemcy, Austria, Holandia, Szwecja i Dania wskaźnik ten oscylował na poziomie 75-80%. Wedle przytoczonych niedawno przez „Dziennik Gazetę Prawną” szacunków, bez pracy jest dziś 2,8 miliona dorosłych Polek i Polaków, a do 2015 roku na rynku pracy pojawi się dodatkowo do 3,5 miliona osób kończących uczelnie wyższe. W takich warunkach nawet postawienie na zawody, w których brakuje dziś rąk do pracy, jak na przykład hydraulików czy budowlańców, po kilku latach skończyłoby się ich nadwyżką w stosunku do potrzeb.

Nie oznacza to, że mamy zbyt wiele osób wykształconych, ale że brak dla nich zajęcia. Instytucje publiczne skapitulowały w walce o aktywną politykę rynku pracy. Jedynymi pomysłami rządu PO-PSL na poprawę sytuacji jest deregulacja oraz uelastycznianie kodeksu pracy. Prawdopodobnie oznaczać to będzie zwiększenie ilości osób pracujących na pozakodeksowych umowach o pracę, mających ograniczony lub zerowy dostęp do świadczeń społecznych, a do tego z ograniczoną dostępnością do likwidowanych właśnie sądów pracy. Ponadto pozbawiana finansowania Państwowa Inspekcja Pracy coraz rzadziej zdolna będzie wykryć jakiekolwiek nieprawidłowości, jak choćby fałszowanie ewidencji czasu pracy czy obniżenie poziomu bezpieczeństwa w miejscu pracy. Z niedawno dyskutowanego pomysłu jednolitego oskładkowania umów niezależnie od ich formy prawnej Donald Tusk wycofał się rakiem.

Państwo – bierne, mierne i niewierne

Narzekanie na jakoby zbyt wysokie i zarazem niepraktyczne wykształcenie Polek i Polaków pojawiłoby się zapewne wcześniej, gdyby nie wejście Polski do Unii Europejskiej. Niedawne szacunki – uzyskane dzięki spisowi powszechnemu – skali emigracji z Polski na 1,1 miliona osób ukazują wagę problemu. Sporą część wyjeżdżających stanowili ludzie dobrze wykształceni – od kończących studia po mające wieloletnie doświadczenie zawodowe pielęgniarki wyjeżdżające za lepszymi zarobkami do państw skandynawskich. Zamiast „przekwalifikowaniem” powinniśmy martwić się drenażem mózgów, będącym skutkiem bierności państwa w sektorze zatrudnienia (symbolem obcięcie o kilkadziesiąt procent środków na Fundusz Pracy w 2011 roku, co zmniejszyło ilość środków na szkolenia i przekwalifikowania) i grożącym nam w jeszcze większym niż do tej pory stopniu.

Nie czarujmy się też, że sytuację poprawi postawienie przez państwo na kształcenie w przedmiotach ścisłych. Po pierwsze – jak wskazuje przygotowany przez ekipę Michała Boniego rządowy raport „Młodzi 2011” – bezrobocie wśród kończących studia ścisłe wynosi dziś około 20%, a więc znacznie powyżej średniego poziomu bezrobocia w Polsce. Po drugie – co z kolei zostało zauważone w pierwszej edycji strategii „Polska 2030” – wydatki na badania i rozwój w Polsce są zatrważająco niskie w skali Europy: 0,56% PKB (wedle najnowszych danych miały one wzrosnąć do 0,8%) w porównaniu do np. 1% Węgier, 1,54% Czech, nie mówiąc już o 1,76% Wielkiej Brytanii, 2,12% Francji, 2,51% Niemiec czy 3,73% Szwecji. Sam raport sugerował jednocześnie, że obecny system funkcjonowania polskiej nauki jest niewydajny i anachroniczny, a zwiększanie jego finansowania mijałoby się z celem. Co ciekawe, jego nowe wydanie – „Trzecia fala nowoczesności” – posługuje się już innym językiem, postulującym wzrost wydatków na B+R do 3% PKB do 2030 roku. Póki co tkwimy jednak w rzeczywistości niedofinansowanych badań i słabej innowacyjności gospodarki, którą rekompensujemy niższymi niż na zachodzie Europy płacami i kosztami pracy.

Niewidoczne powiązania

Co państwo mogłoby zrobić, aby wyrwać się z tego zaklętego kręgu? Mogłoby dla przykładu – zamiast walczyć z wiatrakami – wycisnąć jak najwięcej z konieczności wdrożenia unijnego pakietu energetyczno-klimatycznego. Nowe miejsca pracy w energetyce odnawialnej, lepiej dofinansowanym transporcie zbiorowym czy energooszczędnym budownictwie – to jeden z kierunków rozwoju, który wart jest zwrócenia uwagi. Zielony Nowy Ład wymusiłby innowacyjność w wynajdywaniu sposobów na poprawę efektywności energetycznej czy wydajności źródeł odnawialnych, co dałoby pole do zagospodarowania młodej polskiej kadry naukowo-technicznej. Wzrost nakładów na usługi publiczne takie jak edukacja czy ochrona zdrowia – czyli brak zwłoki we włączaniu przedszkoli w obręb subwencji oświatowej i wykorzystanie niżu demograficznego do zmniejszenia ilości dzieci przypadających na jedną klasę, zamiast zamykania szkół – przyniósłby nie tylko utrzymanie dotychczasowego oraz wzrost zatrudnienia, ale też konkretne korzyści społeczne.

Ograniczanie prawa do edukacji jest niefortunnym rozwiązaniem, leczącym drenaż mózgów za pomocą zmniejszania zdolności intelektualnych młodego pokolenia. Jeśli brak nam pracowników fizycznych, rozwiązaniem nie jest zamykanie bram uczelni, ale odbudowa kształcenia technicznego na niższych szczeblach edukacji. Jeśli sądzimy, że jakiś kierunek wart jest szczególnej promocji – poeksperymentujmy z finansowymi zachętami do jego studiowania w rodzaju praktykowanych już kierunków zamawianych. Możemy również znacznie poważniej potraktować doradztwo personalne w szkołach – oczekiwanie od ledwo wchodzącej w dorosłość osoby, nadal pozostającej pod przemożnym wpływem rodziców i ich wyobrażeń o świecie, samodzielnego podjęcia w pełni świadomej decyzji, która może zaważyć na całym jej życiu, wydaje się nadmiernie optymistycznym założeniem.

Pamiętajmy, że w ciągu ostatnich lat byliśmy świadkami znaczących obniżek podatków, w szczególności dla osób najzamożniejszych. Najwyższa stawka podatku PIT została obcięta z 40 do 32%, a dla większości z nas obniżka opodatkowania z 19 do 18% pozostała niemal niezauważona. Obniżono składkę rentową, co przyczyniło się do powiększenia deficytu w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Zlikwidowano także opodatkowanie spadków dla najbliższej rodziny. Wszystkie te działania przyczyniły się do zmniejszenia funduszy budżetowych, pozostających w dyspozycji państwa, co poważnie utrudniło wzrost nakładów chociażby na usługi publiczne takie jak zdrowie i edukacja. Zmusiły również rząd Tuska do podwyżki podatku VAT, która najbardziej uderza w osoby mało i średnio zarabiające. Pieniędzy na utrzymanie bezpłatnych studiów i na poprawę jakości systemu stypendialnego nie brakuje – poza wymienionymi przed chwilą źródłami można zwrócić się między innymi ku opodatkowaniu związków wyznaniowych czy podatkowi od transakcji finansowych.

Poszerzanie tego, co wspólne

Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie ma sensu wprowadzać odpłatności za studia – to… ewolucja rynku pracy. Jeśli zgodzimy się z tezą, że idzie on w kierunku częstego zmieniania miejsca pracy i konieczności ciągłej zmiany kwalifikacji, nie będziemy dziś w stanie stwierdzić, które umiejętności z jakiego kierunku studiów będą nam bardziej przydatne za kilka, kilkanaście lat. W związku z tym ograniczanie możliwości bezpłatnego studiowania na dwóch i więcej kierunkach mija się z celem i świadczy o chęci przerzucenia na jednostkę kosztów ewentualnej ponownej adaptacji na rynku pracy – widocznej gołym okiem na przykładzie ograniczenia finansowania Funduszu Pracy. Walcząc o możliwość bezpłatnego studiowania, organizacje takie jak Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie walczą o coś jeszcze – o istnienie przestrzeni życia społecznego niepoddanych logice rynku. Reprodukcja społeczna – opieka, ochrona zdrowia czy edukacja – jest niezbędna do funkcjonowania gospodarki jako takiej. Od jej jakości zależy, czy żyć będziemy w państwie względnego dobrobytu, czy też rosnącego rozwarstwienia społecznego.

***

Tekst ukazał się na początku roku 2012 w tygodniku „Przekrój”. Został uaktualniony na potrzeby ponownej publikacji.

***

Bartłomiej Kozek – publicysta magazynu „Zielone Wiadomości”, współpracownik Zielonego Instytutu – think-tanku promującego zieloną politykę w Polsce. Redaktor (wraz z Beatą Maciejewską i Dariuszem Szwedem) publikacji „Zielony Nowy Ład społeczny”. Wcześniej – działacz polityczny. Był sekretarzem generalnym Zielonych, członkiem Zarządu Krajowego i Rady Krajowej partii, przewodniczącym jej koła warszawskiego, a także współautorem jej politycznego programu, m.in. dotyczącego rynku pracy, emerytur i ochrony zdrowia.

Zdjęcie z paryskich demonstracji z 2009 roku – CC BY 2.0 by Frog and Onion.

1 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *