Historia osobista
Jestem prezeską stowarzyszenia, redaguję cykliczny biuletyn edukacyjny, organizuję wydarzenia dla dzieci, szkolę – niestety najczęściej nie w swojej gminie. Tutaj pozostaję „człowiekiem opozycji” tylko dlatego, że pracę rozpoczęłam w czasie kadencji poprzedniego wójta. Obecny ma „swoich ludzi”. Jak sądzę, wcale niemało podobnych przykładów znajdziemy w całej Polsce.
Gmina jest podstawową jednostką samorządową, która swoje zadania wykonuje we własnym zakresie oraz na własną odpowiedzialność – tak reguluje sytuację ustawa o samorządzie. Z realizacją tych zadań bywa różnie. Mimo to uważam za dobre, że w wyniku transformacji ustrojowej samorząd lokalny zastąpił poprzednią centralizację, w efekcie czego to mieszkańcy gminy tworzą z mocy prawa wspólnotę samorządową. Nie zawsze jednak oznacza to, że mają realny wpływ na życie swoich miejscowości. Okazuje się bowiem, że nawet krok od Warszawy, w XXI wieku, nadal często rządzi „wójt z plebanem”.
Moja historia zaczyna się, gdy w Polsce animatorzy „robili kulturę”, nie wiedząc jeszcze, że to właśnie jest animacja. Powszechny był wtedy model domu kultury, który w wielu miejscach funkcjonuje do dzisiaj – ze skostniałą formułą, odwieczną dyrektorką w wieku emerytalnym (rzadziej dyrektorem), albo dyrekcją z politycznego „rozdania” władzy. Organizowałam i animowałam kulturę właściwie od zawsze – jeszcze w dzieciństwie, razem z młodszą siostrą przebierałyśmy się i wcielałyśmy w różne role z płyt odtwarzanych na gramofonie Bambino. Starannie dobierałyśmy perły, suknie, czasem i marynarki, układałyśmy choreografię i odgrywałyśmy cały muzyczny show. Zawsze grałam pierwsze skrzypce jako organizatorka – dziś siostra dowodzi dużym działem księgowości w międzynarodowym koncernie. Ja nadal chcę „robić w kulturze”.
Później, już w podstawówce, w wolnych chwilach organizowałyśmy z koleżankami amatorskie spektakle teatralne – przedstawienia wystawiałyśmy tam, gdzie tylko chciano nas oglądać (w okolicznych przedszkolach dzieciaki były zachwycone). Miałyśmy po 12 lat, same przygotowywałyśmy wszystko – wybierałyśmy repertuar, rozdzielałyśmy role, potem próby, kostiumy, dekoracje. Jedyne, o co prosiłyśmy naszą ówczesną wychowawczynię, to o zaanonsowanie nas w miejscach kolejnych występów – telefon ze szkoły ułatwiał sprawę. Do dzisiaj najlepiej pamiętam spektakle w Domu Pomocy Społecznej dla osób przewlekle somatycznie chorych im. Ludwika i Anny Helclów – ogromne stare budynki, wielkie przeszklone korytarze, w końcu sala pełna staruszków, nierzadko na wózkach.[1] Zagrałyśmy tam kilka przedstawień, zawsze bardzo ciepło, wręcz serdecznie przyjmowane. Z jednej strony, to było przygnębiające, przytłaczające miejsce, z drugiej nigdy nie zapomnę tamtej satysfakcji – poczucia, że to, co kochamy, innym daje radość, czy wywołuje wzruszenie. Była w tym niesamowita energia. Nie byłam tam „gwiazdą” sceny i nie pociągały mnie główne role, raczej robienie czegoś z niczego – mobilne dekoracje, kostiumy, dbałość o każdy szczegół, organizacja całego przedsięwzięcia. Czułam, że chcę to robić już zawsze. Czekała mnie jeszcze długa i wyboista droga.
Całe moje późniejsze dorosłe życie spędziłam w Warszawie i jej okolicy. Jednak to nie z kulturą związałam się na początku. Były lata 90. i zaczęłam od pracy w reklamie. Wraz z globalnymi markami, do kraju dotarły duże międzynarodowe agencje. Przez moment wydawało mi się, że reklama „kreuje rzeczywistość”, wpływa na gusty, pokazuje jak lepiej żyć. Szybko zmieniłam zdanie. Zlecenia, które najchętniej wtedy realizowałam to tak zwane eventy: organizacja targów, imprez, pokazów. Ale rynek się zmieniał, następowała również profesjonalizacja obsługi reklamowej – po przeszło dwunastu latach, zawodowym wypaleniu i dogłębnym przeświadczeniu, że świat reklamy jest nie dla mnie, związałam się z kulturą.
Ośrodek kultury
W tym czasie wyprowadziłam się z Warszawy i zamieszkałam na przedmieściach. Moje doświadczenia zawodowe, zainteresowania oraz umiejętności sprawiły, że szybko znalazłam pracę w ośrodku kultury. Reklama mnie zahartowała. Nie znałam stwierdzenia „tego się nie da” – poza pracą pod ciągłą presją (czasu, kreatywnych pomysłów, nowatorskich rozwiązań, stosunku jakości do oczekiwanej przez klientów ceny), branża reklamy jest znakomitą szkołą – uczy podejmowania wyzwań. Pewnego razu robiliśmy na zamówienie kauczukowe piłeczki z nadrukiem – zmuszeni dogłębnie poznać ich skład surowcowy, bo musiały mieć atest dla dzieci, a nadruk zbyt łatwo się ścierał . Dodatkowo wszystko działo się „na wczoraj”, pod presją czasu, bo należało zdążyć na dzień, gdy na anteny TV wchodził nowy spot reklamowy. Kiedy w końcu byliśmy już rzadkimi specjalistami od nadrukowanych piłeczek z kauczuku i zrobiliśmy ich całą masę (nawet 100 – 200 tys. sztuk!), stawało się jasne, że ta wiedza nigdy więcej nam się nie przyda, bo kolejne zamówienie było już zupełnie inne. Mnóstwo podobnych doświadczeń sprawiło, że znakomicie odnalazłam się w nowej pracy. Proponowałam kreatywne, nowatorskie pomysły na działania, umiałam je zrealizować, a w dodatku udawało mi się pozyskać sponsorów – tego z kolei nauczyły mnie negocjacje z moimi wcześniejszymi, kluczowymi klientami. W ten sposób zrobiłam dla Gminnego Ośrodka Kultury projekt „Potrawy świąteczne świata” z udziałem Roberta Makłowicza. W 2009 r., kiedy programy kulinarne nie były jeszcze tak popularne, było to naprawdę ciekawe, nowatorskie działanie. Chętni uczestnicy nie zmieścili się w sali, tłum stał nawet na korytarzu. Dodatkowo uzyskaliśmy dla projektu dofinansowanie dużego salonu meblowego i sieci delikatesów. Robiliśmy pokazy letniego kina plenerowego – na pokazie „Pachnidła” zabrakło miejsc, mimo że na rynku przygotowaliśmy 300 krzeseł.
Przenosząc się ze stolicy do podwarszawskiej gminy wyobrażałam sobie, że mieszkająca tam społeczność – zwłaszcza, gdy jej większość wywodzi się raczej z jednorodnej struktury wiejskiej – jest dużo bardziej zintegrowana. Liczyłam na wielopokoleniowe więzi, bogate dziedzictwo lokalne, tradycje i zwyczaje. Trafiłam w miejsce zgoła odmiennie – dzisiejsi mieszkańcy okolicy, w której zamieszkałam, w dużej mierze napłynęli tutaj w wyniku powojennych migracji. Dokładnie wtedy, kiedy z całej Polski „lud pracujący miast i wsi” ściągał budować swoją stolicę, z nadzieją na awans społeczny. Gdy ówczesne przepisy uniemożliwiały meldunek w Warszawie, zasiedlali pobliskie wsie. Nawet gęsta struktura lokalnej zabudowy bardziej nawiązuje tu do miejskich kolonii domków jednorodzinnych, niż wiejskich gospodarstw. Nowi mieszkańcy od początku aspirowali do miana „warszawiaków”. W stolicy była praca, tam też chcieli (i nadal chcą) realizować swoje potrzeby konsumpcyjne, ale i kulturalne. Tam wszystko wydawało się lepsze. Wobec swojej własnej „małej ojczyzny”, z którą nie chcieli się utożsamiać, mieli stosunek roszczeniowy – jakby oczekiwali rekompensaty za konieczność mieszkania w gorszej dzielnicy. Takie były moje odczucia i obserwacje. Mieszkańcom, którzy spędzają czas na dojazdach i pracy zawodowej, niewiele pozostaje miejsca na korzystanie z kultury. Większości wystarcza telewizor, koniecznie duży. Wszystko to wpływa na odczuwalny brak tożsamości lokalnej.Dlatego ośrodek kultury, który chciałam tworzyć, miał przede wszystkim integrować. Miał także kształcić postawy aktywnego uczestnictwa w kulturze wszystkich członków lokalnej społeczności. Za pomocą działań kulturalnych miała się dokonać powolna zmiana – zintegrowani i społecznie świadomi mieszkańcy to w moim przekonaniu wielki krok w kierunku zrównoważonego rozwoju gminy. Byłam i nadal jestem gorącym orędownikiem idei mówiących, że to kultura „tworzy rozwój” i jest czynnikiem zdolnym napędzać gospodarkę. Miałam szczęście, bo moja ówczesna szefowa – dyrektorka GOK, która czuwała nad programową działalnością ośrodka kultury – myślała podobnie. Dlatego miałam dużą swobodę w opracowywaniu projektów i wsparcie w ich realizacji. Niektóre z nich wymagały pozyskiwania sponsorów, co miało też swoje dobre strony – aktywizując lokalnych przedsiębiorców, można się było przekonać, jak w praktyce wygląda odpowiedzialny biznes (CSR), czy stosunkowo mniej znane pojęcie odpowiedzialności za kulturę (CCR).
W tamtym czasie gminę odwiedziło wiele znanych gwiazd polskiej muzyki. Robiliśmy zarówno rozrywkowe imprezy dla wszystkich, z coverami ABBY czy Boney M, jak i projekty edukacyjne. Jednym z nich była wystawa plenerowa Ofiary Stanu Wojennego. W ten sposób chcieliśmy przybliżyć, zwłaszcza lokalnej młodzieży, niedawną historię. Przy okazji, niektórzy zapewne po raz pierwszy, mogli zobaczyć płonące koksowniki, samochód milicji obywatelskiej, czy to, jak wyglądali funkcjonariusze ZOMO. Uzupełnieniem był zorganizowany w gminnej bibliotece koncert piosenek Jacka Kaczmarskiego. Jako GOK organizowaliśmy też wystawy poprzedzane wernisażami miejscowych i ponadlokalnych artystów, zawsze wzbogacone dodatkowymi działaniami – warsztatami czy spotkaniem ze znaną osobą: aktorem, pisarzem, nierzadko poprzedzone literackimi czy plastycznymi konkursami.W ten sposób ośrodek kultury stawał się moderatorem dialogu wśród lokalnej społeczności. Dzięki tej pracy następowały widoczne zmiany – po raz pierwszy mogliśmy na przykłaf przeprowadzić udane konsultacje społeczne w sprawie lokalnego zabytku.
Wyższe racje polityczne
Dom kultury był wtedy żywym miejscem – happeningi ekologiczne, festiwale, letnie animacje w lokalnym parku, wystawy plenerowe i wiele innych działań. Niestety nie trwało to długo – zaledwie cztery lata, czyli dokładnie jedną kadencję władz samorządowych. Pani dyrektor – wtedy po raz ostatni wyłoniona w drodze konkursu na stanowisko – nie była mieszkanką gminy. Jako „osoba spoza” nie miała niezbędnego zaplecza politycznego – musiała odejść. Wkrótce po kolejnych wyborach i zmianie władzy na rozmowę zaprosiła mnie nowa dyrektorka ośrodka (wcześniej nauczycielka w gimnazjum). „Pani Aniu, nie mam nic do pani pracy i jestem z niej zadowolona, ale rozumie pani… polityka” – powiedziała wręczając mi wypowiedzenie umowy o pracę. Po pewnym czasie spotkałyśmy się w sądzie. Dostałam odszkodowanie za trzy miesiące, ale było to niewielkie pocieszenie.
Jeszcze zanim odeszłam z GOK-u, zgłosiłam naszą gminną placówkę do ogólnopolskiego projektu, którego celem była diagnoza domów kultury funkcjonujących w kraju. Gmina mogła – całkiem za darmo – zbadać kulturalne potrzeby i preferencje lokalne mieszkańców oraz zyskać (opracowywaną indywidualnie dla każdej z badanych placówek) strategię rozwoju. Nowa dyrekcja nie była tym zainteresowana – najlepszym modelem działania domu kultury znowu okazał się ten, sprzed kilkudziesięciu lat: pracownie, kółka i koła, przemowy, blaski, oklaski. Minął rok czy dwa, w gminie rozpoczęto budowę nowej, okazałej siedziby domu kultury – na miarę nowej władzy, choć za pokaźne kredyty. Czy ktoś zapytał o zasadność tak wysokich wydatków ze środków publicznych? Sposób przeprowadzenia konsultacji na ten temat był zaprzeczeniem standardów partycypacji, o których tak wiele teraz się mówi. Konsultacje dotyczące tej nowej i kosztownej inwestycji przeprowadzono jedynie wśród członków klubu seniora podległego GOK – obiecano im dużą scenę do występów. Seniorzy w tej gminie to twardy elektorat, trzeba o nich dbać. Dodatkowo, co druga pani z klubu to lokalna artystka. Bardzo dobrze, że zamiast siedzieć w domu, tworzą i działają – szkoda jednak, że tylko wtedy, gdy same występują. To dygresja, pozostaje jednak ważne pytanie, czy zamiast budowania wielkiego domu kultury, nie powinno się raczej otwierać gminnych świetlic w każdej miejscowości – takich, do których dziecko samo przybiegnie lub przyjdzie z babcią, ciocią, dziadkiem, nie czekając, aż zmęczony rodzic po pracy zawiezie je samochodem na zajęcia „do centrum”. Takich, w których można byłoby zatrudniać animatorów kultury pracujących na rzeczlokalnej społeczności, a tworzona przez nich oferta świetlicy byłaby „szyta na miarę” i dostosowana do potrzeb mieszkańców.
Czy po tych wszystkich doświadczeniach nadal zajmuję się animacją? – Oczywiście, inaczej nie umiem.
anna bik (imię zostało zmienione)
[1.]Dom Pomocy Społecznej, o którym mowa, ufundowany został na mocy testamentu Anny Helcel z 1878 r. Otwarto go w 1890 r. pod nazwą Dom Ubogich im. Helclów w Krakowie