Barbarze Ehrenreich
Wiosną tego roku pracowałam w małej firmie ogrodniczej. Nazwijmy tę firmę Akacja. Akacja świadczy usługi z zakresu pielęgnacji zieleni. Jest „klasyczną” firmą podwykonawczą: dostaje zlecenia od zarządców dużych obiektów, w których mieszczą się korporacje, hotele, urzędy, fabryki, banki, sklepy.
O pracę w Akacji starałam się z trzech powodów. Po pierwsze finansowego. Pełnoetatowa pensja adiunkta w jednym z instytutów humanistycznych Polskiej Akademii Nauk, w którym pracuję, wynosi 1980zł netto. Z końcem marca wygasał projekt grantowy, który zapewniał mi stały dochód, a ten – życie na przyzwoitym poziomie. Koniec grantu oznaczał, że zostaję na gołej pensji. Mieszkam w Warszawie. Nie mam własnego mieszkania. Oznacza to, że pensja ta nie wystarcza na zapewnienie dachu nad głową i opłacenie rachunków, o jedzeniu, pomocach naukowych i rozrywkach nie wspominając. Po drugie, nie pochodzę z rodziny z kapitałami, nie dostałam spadku, nie posiadam oszczędności, utrzymuję się sama. Mówiąc prościej: nie mam zabezpieczenia finansowego. Po trzecie, w pracy naukowej zajmuję się tematami uznawanymi w Polsce na kontrowersyjne, a ostatnio „głodzonymi”: badaniami nad antykomunizmem i nad płcią kulturową. Odkąd więc polską naukę tratuje walcem system grantowy, który stawia pracowników naukowych niższego stopnia w sytuacji permanentnej niepewności dochodów (granty – i tak rzadko zdobywane – trwają najczęściej trzy, najdłużej pięć lat, a wynagrodzenia z ich tytułu są systematycznie ograniczane), nie opuszcza mnie myśl, że trzeba zdobyć inny zawód. Taki, w którym „sukces” (patrz: dostanie nisko płatnej i tymczasowej pracy) zależy mniej od politycznych wiatrów, a bardziej od tego, co umiesz robić własnymi rękoma. Dosłownie. A że w mojej rodzinie był ogrodnik, który nauczył mnie dłubać w ziemi, wymyśliłam, że spróbuję pójść tym w kierunku.
Nie miałam nic ogrodniczego w swoim CV, toteż zareklamowałam się szefowi Akacji hasłem: „uczę się szybko”. I faktycznie, dwóch rzeczy nauczyłam się już pierwszego dnia pracy. Po pierwsze, gdy pracujesz fizycznie, przerwa jest czasem świętym. Nasza przerwa zaczynała się o 11 i trwała dwadzieścia minut. Po drugie, jeśli na widok odpoczywającego pracownika fizycznego, mówisz: „on nic nie robi!”, to nie masz pojęcia, o czym mówisz.
Ciało
Praca ogrodnicza to praca fizyczna. Ciało jest w niej głównym narzędziem. Kopiesz, wyrywasz, nasadzasz, grabisz, podlewasz, sprzątasz. Nosisz, podnosisz, rozkładasz, wysypujesz. Chodzisz, pochylasz się, kucasz, klęczysz, siadasz, wstajesz – i tak w kółko, setki razy dziennie. Jesteś cały czas w ruchu, choć najczęściej monotonnym i na małej powierzchni.
Moi koledzy z pracy pracowali pięć dni w tygodniu po 10-12 godzin. Ja pracowałam tylko dwa razy w tygodniu, po 8 godzin. Mimo to byłam cały tydzień zmęczona. Przebywaliśmy na dworze, więc jakość pracy definiowała pogoda. Zaczęłam w połowie marca, kiedy temperatury w ciągu dnia oscylowały wokół 5 stopni Celsjusza. Było mi notorycznie zimno, bez względu na ilość ubrań. Żeby się nie rozłożyć, codziennie przed snem łykałam aspirynę i końskie dawki witaminy C. W końcu i tak zachorowałam. Miałam nadzieję, że będzie lepiej, gdy zrobi się cieplej. Nie doczekałam w pracy upałów, ale wystarczyły mi dwa dni siedzenia z grabkami w pełnym słońcu, aby zatęsknić za niską temperaturą.
Jeśli w tramwaju nie było miejsca siedzącego, powroty z pracy okazywały się męką. Nie mogłam znaleźć pozycji stojącej, w której przestałabym czuć ból w biodrach i w krzyżu. Jeśli więc miejsce siedzące jednak było, nie ustępowałam go nawet piorunującym mnie wzrokiem paniom. Po pierwszym dniu pracy nie przespałam nawet godziny, bo zbyt bolały mnie plecy. O jodze, na którą wcześniej chodziłam dwa razy w tygodniu, mogłam zapomnieć: brakowało mi czasu i siły. Od pracy w kurzu i pyle miałam nieustanne zapalenie spojówek. Wracając do domu byłam tak zmęczona, że często nie miałam siły wziąć prysznica. Kładłam się na łóżku w ubraniu i gapiłam w sufit. Ci koledzy z pracy, których staż wynosił więcej niż kilka lat, wyglądali na dużo starszych niż faktycznie byli. Nigdy wcześniej nie martwiłam się o to, czy wyglądam staro. Zaczęłam, gdy koleżanka powiedziała mi: „Rzuć tę pracę, bo jesteś po niej jak z krzyża zdjęta. Będziesz się tam strasznie szybko starzeć”.
Zmęczenie, dyskomfort, niewygoda i ból spowodowane były nie tyle czynnościami kojarzonymi z ciężką pracą – obsługą maszyn, dźwiganiem, nadmiarem czynności czy zawrotnym tempem pracy – lecz przebywaniem cały czas na zimnie i wietrze oraz spędzaniem wielu godzin w niewygodnych pozycjach: siedząc na (często mokrej) ziemi ze zgarbionymi plecami. Dlatego przerwa to czas święty: możliwość rozprostowania się, oparcia się o ścianę, ogrzania rąk, umycia twarzy, zjedzenia czegoś słodkiego, żeby przez chwilę mieć więcej energii. „Tylko tyle” to „aż tyle”.
Ale przerwa kończy się o 11:20. Na kolejny odpoczynek trzeba czekać do końca dnia pracy. Ja czekałam do 16. Ledwo doczekiwałam. W tak monotonnej pracy – czasem przez bite osiem godzin przycinasz sekatorem trawy ozdobne albo wyrywasz mlecze spomiędzy krzewów – czas ciągnie się jak guma do żucia. Płynie zawsze wolniej, niż by się chciało. Żeby wytrzymać, trzeba go sobie jakoś dzielić. Na przykład: do przerwy i po przerwie. Albo: do 13 i po 13. Ja czekałam na przerwę od 10. Pierwsze oznaki zmęczenia czułam już przed nią. Od 13 spadało mi tempo pracy. Od 14 objawy fizycznego dyskomfortu nie dawały o sobie zapomnieć. Od 15 do 16 spoglądałam na zegarek średnio co 10 minut. W głowie obmyślałam, którędy najszybciej wrócić do domu i jak najszybciej ugotować obiad, bo umierałam z głodu. Tymczasem moi koledzy zazwyczaj pracowali do 19. Zdarzało się, że i do 21, bo było „pilne zlecenie”. Ja nie musiałam. Stawiałam warunki („8 godzin”), bo mogłam sobie na to pozwolić. Gdybym wyleciała z Akacji, zawsze miałam drugą – a właściwie pierwszą – pracę. Moi koledzy nie mieli.
Nadzór
Pracowaliśmy głównie w dzielnicy budynków korporacyjnych. Któregoś dnia pod jednym z takich molochów sadziliśmy szóstą godzinę bratki. „Pierdolę, idę po colę. Chcecie colę?” – zapytał Łukasz, mój bezpośredni przełożony. Chcieliśmy colę. Nie piję coli, ale w tym wypadku cola oznaczała jakąś odmianę, a może nawet przerwę. Więc oczywiście, że chciałam colę. Łukasz poszedł. Wrócił, ale z pustymi rękami. Dawał nam tajemnicze znaki, żebyśmy poszli za nim. Za rogiem budynku, w ciemnym kącie, gdzie nawet trawa nie chciała rosnąć, wyciągnął dla nas puszki z kieszeni i z rękawów. Okazało się, że tam stoimy poza zasięgiem kamer. To był drugi, „nielegalny” fajrant. Trwał 7 minut. Zachowywaliśmy się jak młodzież, która na dużej przerwie wyszła za winkiel zapalić, więc rozgląda się, czy aby jakiś nauczyciel nie idzie. Tylko że my byliśmy trójką dorosłych ludzi, którzy bali się, że za przerwę na wypicie puszki coli nadzorcy budynku doniosą szefowi Akacji, że jego pracownicy się obijają. Bo, jak poinformowali mnie koledzy, już tak bywało.
Pracownicy firm, zlecający Akacji pielęgnację zieleni, oglądają naszą pracę za pomocą kamer. Na budynkach, wokół których się krzątaliśmy, kamery były prawie wszędzie. Były także w windach, garażach, śmietnikach. Jeśli ktoś zauważy, że za długo stoimy albo usiedliśmy na krawężniku odpocząć, donosi. Wtedy zaczęłam zwracać uwagę na kamery. I rejestrować, że na przykład Marek co jakiś czas znika. Chodził w miejsca nieobjęte monitoringiem, żeby zapalić. Za „jawne” palenie został postraszony utratą pracy. Olek podobną naganę dostał za rozmawianie podczas pielenia rabat. Ktoś życzliwy doniósł, że jeden z pracowników, zamiast grzebać w ziemi, stoi i coś opowiada.
Zewnątrz
Nie wszystkie budynki, wokół których pielęgnowaliśmy zieleń, oferowały nam miejsce, w którym moglibyśmy się przebrać, ogrzać, zjeść śniadanie, spędzić przerwę. Czasami trzeba to było robić w służbowym samochodzie, bez względu na pogodę. Jeśli samochód jest zbyt mały – Akacja dysponowała kilkoma – musisz się przebrać na ulicy. „Przebrać” to znaczy rozebrać do majtek: zmienić buty, spodnie, skarpetki, bluzę stojąc na chodniku wśród tłumu ludzi idących do pracy lub wychodzących z pracy.
Jeśli dostawaliśmy do dyspozycji pomieszczenia, mieściły się one bez wyjątku w podziemnych garażach. Były to niesprzątane od lat, nieogrzewane, pełne śmieci graciarnie bez okien.


Nie było w nich nawet czajnika, a kiedy pracujesz na zimnie, gorąca herbata jest napojem ratującym dzień. Domyślam się, że w podobnych warunkach pracują służby sprzątające obiekty, które pielęgnowaliśmy, bo raz natknęłam się na podstawkę od czajnika w ubikacji. Jedynej, do której dało się wejść bez karty czipowej, więc służyła ona po trosze jako toaleta publiczna: korzystali z niej kurierzy, dostawcy, podwykonawcy (tacy jak my) i przypadkowi przechodnie.

W żadnym z obiektów, przy których pracowałam, nie było dla nas łazienki. Luksus stanowiły niezaczipowane toalety w budynkach. Choć często niesprzątane i śmierdzące, były przynajmniej przestronne. Zazwyczaj jednak musieliśmy korzystać z ubikacji w budkach ochroniarzy, każdorazowo pytając ich o zgodę na zrobienie siusiu i korzystając z ich uprzejmości. Te ubikacje są tak mikroskopijne, że nie da się w obrócić.
Po pracy w ziemi jesteś brudna. Pracujesz przy ulicy, więc nie tylko ziemię, ale pył i kurz masz wszędzie: w oczach, ustach, uszach, na policzkach. Dłonie masz wysuszone na wiór od gumowych rękawic, paznokcie czarne, bo w rękawicach jest już mnóstwo dziur. Stopy masz w ziemi, bo, szczególnie gdy sucha, dostanie się wszędzie. Albo więc wracasz tak do domu – tramwajem, autobusem, WKD-ką – mimo zażenowanych spojrzeń współpasażerów i ich dyskretnego odsuwania się, albo idziesz do toalety dla ochroniarzy i, gimnastykując się, by nic nie zrzucić, myjesz się i wycierasz papierem toaletowym. Wozisz ze sobą mydło i krem. Bo jak nie wozisz, to masz wrażenie, że skóra ci się zwiórkuje i odpadnie.
Jeszcze słowo o rękawicach roboczych. Te, które nosiliśmy, kosztują w Warszawie około 6 zł. Można je dostać wszędzie. Nie są specjalistyczne, tylko klasyczne: z warstwą gumy na palcach i od wewnątrz dłoni. Moje po 3 tygodniach pracy były dziurawe. Wystarczy pielenie w mokrej ziemi, a dziury robią się od razu. Kiedy proszę o nowe, Łukasz mówi: „A skąd ja ci wezmę? Nie ma”. Z tego samego powodu niektórzy koledzy przynosili do pracy swoje narzędzia. Kiedy na moją prośbę szef kupił nam wodę do picia (dwie zgrzewki Cisowianki), tematowi nie było końca. Świętowaliśmy, jakbyśmy co najmniej dostali trzynastkę.
Warunki naszej pracy definiowała między innymi sytuacja podwykonawstwa. Przekonałam się o tym, kiedy pod Warszawą robiliśmy zlecenie dla wielkiej firmy kosmetycznej. Jakieś sto metrów od budynków fabrycznych stała willa, w której urzędowała dyrekcja. Właśnie teren tej willi oporządzaliśmy, bo niebawem miał zjechać jej szef, z samej Szwajcarii. Wokół budynku dyrekcji kręciliśmy się od 7 do 19 (ten jeden raz pracowałam 12 godzin, bo nie było stamtąd jak wrócić do Warszawy), więc skorzystaliśmy z willowych toalet. Następnego dnia, wjeżdżając na teren fabryki dostaliśmy reprymendę od zarządcy obiektu, że nie wolno nam przebywać w budynku dyrekcji. Musimy korzystać z ubikacji dla kierowców TIR-ów, która znajduje się w pomieszczeniach przemysłowych. Ubikacja dla kierowców TIR-ów nie przewidywała opcji: kierowcy o płci innej niż męska. Toaleta była jedna, męska, z pisuarem. I, w przeciwieństwie do ubikacji willowej, nie sprzątana od miesięcy. By oszczędzić sobie wypraw, pod koniec dnia dwóch kolegów wysikało się pod płotem. Zarejestrowały to ukryte pomiędzy drzewami kamery. O nielegalnym siusianiu doniesiono szefowi Akacji.
Oprócz siusiania w zbyt czystej toalecie, popełniliśmy jeszcze jedno faux pas. W budynku dyrekcji znaleźliśmy automat z napojami. Kawa kosztowała w nim 40 groszy, gorąca czekolada – złotówkę. Skorzystaliśmy z niego dwukrotnie. To był błąd. Przyłapano nas i zabroniono nam („brudzicie podłogę” – powiedział zarządca obiektu), poszliśmy więc na stołówkę fabryczną. Początkowo ucieszyliśmy się niezmiernie, bo do 11 rano kawę dawali tam za darmo. Krótko jednak trwała nasza radość. Zostaliśmy poinformowani, że nie przysługuje nam prawo ani do darmowej kawy, ani nawet do przebywania na stołówce, gdyż nie jesteśmy pracownikami fabryki, lecz „z firmy zewnętrznej”.
Wewnątrz
Pracując fizycznie jesteś permanentnie podejrzewana o lenistwo i kantowanie. Bez względu na to, ile masz lat (moi koledzy z pracy mieli około pięćdziesiątki, byłam tam najmłodsza), czujesz się jak uczniak pod specjalnym nadzorem, którego za chwilę przyłapią na wagarach. Wokół ciebie pięknie ubrani piękni ludzie przyjeżdżający do pracy pięknymi samochodami wchodzą do pięknych wnętrz. Wchodzą i wychodzą, bo ciągle chodzą: a to na papierosa, a to po batonika, a to na lunch, a to pogadać przez telefon. Ciebie nie stać na lunch w żadnym z setek okolicznych barów, prowadzonych z myślą o pracownikach korporacji. A nawet gdyby cię było stać, nie miałabyś czasu, aby w nich zjeść. Nikt nie puściłby cię na tak długą przerwę. A nawet gdyby cię puścił, nie weszłabyś do takiego baru, bo z umorusaną twarzą i w przepoconej bluzie czułabyś się w nim jak cudak urwany z choinki. Mniej więcej z tych samych powodów nie chodzisz też do okolicznych sklepików. Jedzenie i picie przywozisz ze sobą, zjadasz w czasie przerwy, w czasie przerwy możesz też odpisać na smsa. I tyle.
Dla ludzi pracujących w klimatyzowanych, dwa razy dziennie sprzątanych wnętrzach, do których dostępu bronią bramki, recepcje i ochroniarze, jesteś przezroczysta. Omijają cię wzrokiem. Kiedy siedzisz na rabacie, stają nad tobą, gadają między sobą, są tak blisko, że słyszysz każde słowo, palą papierosy i wydmuchują na ciebie dym – jakby cię tam nie było. Albo jakbyś była znakiem drogowym, słupkiem parkingowym, tabliczką z napisem: „nie deptać zieleni”. Chodzisz między ich lakierkami w uwalanych ziemią buciorach i czujesz się jak w czapce-niewidce. Jeśli już ktoś zwróci na ciebie uwagę, to dlatego, że w trzech swetrach, czapce i szaliku zasłaniającym połowę twarzy trudno rozpoznać twoją płeć. Przystają wtedy i dywagują: chłopak czy dziewczyna.
Zupełnie inaczej rzecz się ma, jeśli chodzi o innych pracowników fizycznych: sprzątaczki, ochroniarzy, kurierów. Oni cię widzą. Rejestrują twoją obecność. Mówią „dzień dobry”. Uśmiechają się do ciebie. Wypuszczają sygnały sympatii: zagadają na temat pogody, zażartują, zapytają, jak dzisiaj idzie. Nasza niewesoła sytuacja, bo zdefiniowana przez warunki pracy i wysokość zarobków, jest podobna. Gestami serdeczności próbujemy ją trochę wzajemnie sobie łagodzić.
Pomiędzy pracownikami Akacji sprawa jest bardziej skomplikowana. Pracujemy w zespole, który tylko z pozoru jedzie na tym samym wózku. Dwie osoby, ze względu na staż pracy i stanowisko ogrodnika, mają o połowę wyższe zarobki. Trzy pozostałe – Kuba, Marek i ja – pracują jako „pomoc ogrodnika”. Wiosna to gorący okres, szef bierze każde zlecenie, w efekcie nie ma „kim robić”. Dlatego czasem dołącza do nas Tosia, projektantka. Tosia zazwyczaj siedzi za biurkiem i przygotowuje propozycje dla zleceniodawców.
Choć różnice w naszych zarobkach i pozycji nie są dramatyczne, da się je wyczuć. Najlepiej czuję się więc z Kubą i Markiem. Nie doświadczyłam z ich strony żadnej złośliwości, głupiego komentarza, chamskiej uwagi. Pierwszego dnia pracy Marek idzie pokazać mi, gdzie jest kanciapa, w której mogę się przebrać. Żeby mnie nie krępować, wychodzi i czeka przed drzwiami. W analogicznej sytuacji Łukaszowi nie przyjdzie do głowy ten miły gest. Kuba jest zapalonym producentem konfitur. Dopytuje mnie, jakie smaki lubię i przywozi mi dwa słoiki w prezencie. Z przełożonym nie jest już tak miło. Łukasz nie mówi, co mu się nie podoba, ale demonstruje dezaprobatę. Odzywa się zazwyczaj niemiło: w tonie ni to żartu, ni to połajanki. Na przykład kiedy dzwonię, mówi: „Jutro napisz mi smsa, do której byłaś”. Następnego dnia, gdy piszę smsa, oddzwania i pyta: „A ty co? Zadzwonić nie potrafisz?” Kiedy Olek coś mi opowiada, Łukasz komentuje: „Nie słuchaj go, on pierdzieli bzdury”.
Szef z kolei udaje równego gościa. Gdy dochodzi do sytuacji konfliktowej, nie pyta nas jednak o zdanie, tylko od razu zaczyna krzyczeć na osoby uplasowane najniżej w hierarchii. Już na początku wykonuje trzy ruchy budzące mój niepokój. Po pierwsze, przeprowadza ze mną rozmowę o pracę w obecności Łukasza i Olka. Mając ich za widownię, muszę opowiadać o sobie. Po drugie, podczas tej samej rozmowy mówi: „Marzyłoby mi się, by z wami pracować w terenie, ale niestety nie mogę! Muszę siedzieć za biurkiem”. To straszne biurko w suchym, ciepłym, wyposażonym w kuchnię biurze wspominałam wielokrotnie, gdy przemarzałam na rabacie. Po trzecie, szef nie przysyła mi umowy do przeczytania, tylko przywozi mi ją już wydrukowaną i wręcza wraz z długopisem. Kilka dni później mimochodem wspomina: „Ach, pani Aniu, podpisałem z panią błędną umowę. Zupełnie zapomniałem tam wpisać składki ZUS-owskiej. Postaram się w tym tygodniu przywieźć poprawioną wersję”. Poprawionej wersji nie dostałam nigdy.
Im wyżej w hierarchii, tym silniej pracownicy utożsamiają się z interesem szefa i tym częściej przemawiają jak trybuni kapitalizmu. Pewnego dnia Łukasz mówi mi, że szef nie może znaleźć ludzi do pracy. Pyta, czy mam koleżanki chętne na taką fuchę. Ryzykuję i mówię: „Może gdyby szef więcej płacił, to i ludzie by się znaleźli”. Łukasz odpowiada: „Czemu miałaby płacić więcej? Nie widzę powodu, by płacić więcej niż 10 zł za godzinę”. On zarabia 15 zł za godzinę. To oznacza, że pracując średnio 10 godzin na dobę wyciąga trzy tysiące złotych miesięcznie. Od połowy marca do połowy października. Potem jest martwy sezon, więc na 5 miesięcy trzeba sobie z tej pensji odłożyć. „Ja nie narzekam, uważam, że dobrze mi się wiedzie” – podsumowuje Łukasz. Innym razem siedzimy z Tosią piątą godzinę na mokrej ziemi, wydłubując spomiędzy kwiatków mech. Jest zimno, wieje lodowaty wiatr. Bolą mnie plecy, więc co chwila patrzę na zegarek mając nadzieję, że minęło już pół godziny. „Nie podoba mi się to, co aktualnie dzieje się w Polsce” – zagaduje Tosia. „Całe to rozdawnictwo pieniędzy sprawia, że ludzie nie chcą pracować. Dodatki socjalne są tak wysokie, że ludzi to rozleniwia. 500 złotych na dziecko? To tylko sprawi, że będzie więcej dzieci z patologicznych rodzin”. Odpowiadam, że skoro kobiety są gotowe rodzić dzieci z powodu 500 złotych, to znaczy, że muszą być biedne. Tosia milknie.
Mimo różnic, lubię moich kolegów z pracy. Podziwiam ich wytrzymałość. Większość z nich jest rasistami i homofobami, a mimo to grzejemy się wzajemną sympatią i chcę z nimi pracować. Dni, w których na rabatach jestem sama, ciągną się w nieskończoność. Lubię ich ironiczne żarty. Lubię, że często i jawnie rozmawiają o pieniądzach, bo mam awersję do inteligenckiego udawania, że żyjemy powietrzem, a pracujemy dla idei.
W sytuacji konfliktowej hierarchia ujawnia się jednak z całą mocą. Dostają po głowie ci, którzy nie mogą sobie pozwolić na pyskowanie. Raz doszło do niedogadania. Nie wszyscy stawili się o określonej godzinie w pracy, bo zaszwankowała komunikacja. Łukasz i Tosia umyli ręce, zwalając winę na naszą trójkę: „pomoce ogrodnika”. Przeżyłam to okropnie. Jak zdradę i nielojalność z ich strony. Szef nawet nie zapytał nas, co się stało, tylko wyżył się, krzycząc i strasząc. Następnego dnia zadzwonił do mnie Kuba, żeby sytuację obgadać, powkurzać się razem, a potem pośmiać. Do dzisiaj jestem mu za to wdzięczna. Rozmowę zaczął od: „Tak myślałem, że się bardzo zmartwiłaś, przepraszam, że nie zadzwoniłem wczoraj wieczorem”. Nie zadzwonił, bo wrócił z roboty o 22.
Księżniczka
Łukasz nie zlecał mi prac wymagających dużej siły fizycznej. Wszyscy koledzy milcząco zakładali, że nie wolno mi dźwigać, bo jestem kobietą. Pozwalałam im na to. Czułam, że to niesprawiedliwe, bo przecież te wory, skrzynki czy konewki nie robiły się lżejsze, gdy dźwigali je mężczyźni. Ale byłam na tyle zmęczona, że korzystałam z każdej ulgi.
Ku mojemu (miłemu) zaskoczeniu, koledzy nie robili szumu wokół mojej płci. Nie było żartów ani docinek. Tylko Kuba początkowo pozwalał sobie na teksty w rodzaju: „Ale ładnie wypieliłaś! Od razu widać, że kobieca ręka to robiła. Facet by tak dokładnie tego nie zrobił”. Podpytywał, czy chodzę na randki. Ilekroć wspomniałam o koleżankach, wykrzykiwał: „A dlaczego nie kolega?”. Z czasem jednak zarejestrował, że na każdy tego typu komentarz coś odszczekuję. Zapytał mnie, dlaczego się czepiam. Powiedziałam mu, że zajmuję się tematem płci niejako zawodowo. W efekcie odbyliśmy długą rozmowę o socjologii. Potem Kuba więcej takich rzeczy już nie mówił.
Moją płeć komentowały osoby z zewnątrz. Kiedyś zjeżdżałam windą do podziemnego garażu. Nie wolno nam było zostawiać narzędzi na rabatach, bo groziło to kradzieżą, więc w rękach miałam sekator i nożyce. Jakiś pracownik korporacji, który wsiadał ze mną, zapytał: „Groźnie pani wygląda. Powinienem się bać?”. Innym razem podszedł do mnie pracownik firmy kurierskiej i zapytał: „A mój ogródek też pani wypieli?”. Zajęło mi sporo czasu, nim zrozumiałam ten tekst. Kiedy wchodziliśmy na teren nowego obiektu, ochroniarz, który musiał zarejestrować naszą obecność, skomentował z kolei: „Ilu was jest? Czterech panów i jedna księżniczka, tak?”. Ale przestraszyłam się tylko raz. Siedziałam na ziemi i wydłubywałam spomiędzy krzaczków korporacyjne niedopałki. Nie spojrzałam do góry od dobrych kilku minut. Nagle dostrzegłam dwóch mężczyzn, którzy stali nade mną i demonstracyjnie oblizywali wargi.
Kasa
Zarabiałam 10 zł netto za godzinę pracy. Nie wiedziałam, ile zarabiają pozostali pracownicy. Odważyłam się spytać dopiero po miesiącu pracy. Łukasz i Olek zarabiali 15 zł za godzinę: więcej ze względu na staż pracy i ogrodnicze wykształcenie. Wszyscy pracowaliśmy na umowach-zlecenie. Niedopuszczalną prawnie pomyłkę – brak zapisu o ubezpieczeniu – szef powtórzył w umowach z Markiem i Kubą. Przypadek? Nie wydaje mi się. Wszyscy mieliśmy umowy wystawione na 200 zł, bez względu na faktyczną ilość przepracowanych godzin. W tytułach przelewów z pensją szef wpisywał nam: „zwrot za zakupy”. 6 maja wciąż nie dostałam wypłaty za kwiecień. 10 maja zadzwoniłam w tej sprawie do szefa. „Jeszcze nie zrobiłem wam przelewów, pani Aniu. Mieliśmy duże zamówienie w tym miesiącu i wszystkie pieniądze na to poszły”. Bardziej niż fakt, że mój szef nie zadbał o to, by mieć pieniądze na wypłaty dla pracowników, szokuje mnie, że powiedział mi o tym bez żenady, oczekując jeśli nie wsparcia, to chociaż zrozumienia. W jego świecie to norma, zwyczaj, codzienność: pensje dla pracowników potem.
Moi koledzy z pracy liczyli każdą złotówkę. Olek raz dostał przepustkę na wyprawę do sklepu w innej dzielnicy, bo tam kanapka kosztowała 50 gr mniej niż pod bokiem. Kawa powyżej 3 złotych nie wchodziła w grę. Jeśli zarabiasz 10 zł za godzinę, którą spędzasz obolała na zimnie, to wszystko na tę godzinę przeliczasz. Przestajesz kupować herbatę za 9 złotych w fajnych kawiarniach. Już nie tylko dlatego, że cię na to nie stać, ale także dlatego, że zaczynasz uważać to za grube przegięcie.
Przywilej
Wiem, jak to brzmi. Brzmi jak opowieść księżniczki, która chwilowo, w skutek pewnego kaprysu, zamieniła się z żebrakiem na miejsca. Prace fizyczne wykonywałam dotąd dorywczo. Nie były one moim jedynym źródłem utrzymania. Pracując w Akacji, miałam jednocześnie inną pracę. Moją pracę „główną”, do której w Akacji dorabiałam. Robiłam to tylko dwa razy w tygodniu. Dysponowałam więc i warunkami, i narzędziami, które dawały mi dystans. Dystans to przywilej. Aktem dystansu jest sam fakt, że pracę w Akacji opisuję. Prawdę mówiąc, kiedy wymiękałam – a wymiękałam często – pocieszał mnie właśnie fakt, że to kiedyś opiszę.
Z dystansu widać dorosłych ludzi pracujących za grosze i bez socjalnego zabezpieczenia, pracujących ciężko i w ciężkich warunkach, starzejących się od tej pracy w zastraszającym tempie, a traktowanych jak niesforne, leniwe dzieci, które trzeba nadzorować i dyscyplinować. A ponieważ ludzie ci na dystans pozwolić sobie nie mogą, z czasem zaczynają wierzyć, że jest tak, jak powinno być.
Z dystansu widać, że pracownik fizyczny postrzegany jest w Polsce jak inny gatunek człowieka: ktoś o mniejszych potrzebach, twardszej skórze, bardziej odpornym ciele. Ktoś, kto nie przejmuje się tym, jak jest traktowany. Kiedyś szef zapytał mnie: „Pani Aniu, co pani właściwie robi w tej drugiej pracy?”. Odpowiedziałam wymijająco, że zajmuję się badaniami. „Ojej, to strasznie mi pani szkoda, że pani na tym zimnie musi tu teraz siedzieć!” – zareagował. Tak jakby dla moich kolegów, którzy nie zajmują się „badaniami” komfort pracy nie był istotny.
Kiedy szef podsunął mi lipną umowę do podpisania, powiedział: „Nikt tu nie chce nikomu zrobić krzywdy, proszę się nie martwić”. Myślę, że to prawda: nikt, łącznie z szefem, nie miał złych intencji. Nie personalną, lecz strukturalną kwestią jest, że nie pozostało mi nic innego, jak tę umowę podpisać – mimo że była ona ze szkodą dla mojej składki emerytalnej i bezpieczeństwa zdrowotnego. Gdybym zaprotestowała, nie miałabym tej pracy. Kwestią strukturalną jest, że – bez względu na jego dobre intencje – szef zarabia na eksploatowaniu innych ludzi. Kwestią strukturalną jest, że ludzie wychowani w Polsce – także pracownicy fizyczni – wierzą, jakoby za pracę fizyczną należały się ludziom niższe wynagrodzenia niż za pracę umysłową i że ludzie wykonujący tę pracę są mało warci. Kwestią strukturalną jest lęk przed utratą pracy, który w połączeniu z brakiem zabezpieczeń socjalnych generuje brak solidarności i lojalności między pracownikami. Struktura współczesnego kapitalizmu nie jest abstrakcyjnym wykresem, lecz wchodzi w życie jak pył wchodzi w skórę, kiedy siedzi się na miejskiej rabacie.
Imiona bohaterów/ek zostały zmienione.
Witamy w świecie archeologów
…może raczej antropologów…świetne pióro i „oczy”…
Jeśli przyrównuje Pani prace wykopaliskowe archeologa do dożywotniej niestabilnej i zle oplacanej pracy fizycznej a przy tym budzącej pogardę to znaczy ze nic Pani z tego tekstu nie zrozumiala.
Samo życie w Warszafce i przy pracach fizycznych. Ludzie nie doceniają pracy innych,często zapominają o swoim pochodzeniu(ludzie z korpo często pochodzą z rodzin robotniczych,rolniczych gdzie często się nie przelewało).
Trafiłaś na bardzo złą firmę. A może to kwestia miasta? Ja pracowałem w Kielcach, gdzie koszty utrzymania są 2 razy niższe, niż w Warszawie i zarabiałem tam 10 zł/godzinę. Pracowaliśmy 10 godzin dziennie (czyli 100 zł dziennie), ale czas był liczony od momentu do momentu stawienia się pod firmą. Czas dojazdu to jakieś 30 minut, zakupy w markecie 15, więc pracowaliśmy w praktyce od 7.45 do 16.30. Do tego 2-3 przerwy półgodzinne i 2-3 piwka, aby nie czuć zmęczenia. A i tak po 5 dniach pracy całą sobotę leżałem i odpoczywałem. Tylko, że my zakładaliśmy ogrody. a to wiązało się czasami z przerzuceniem kilku, kilkunastu ton ziemi, żwiru, trawnika z rolki z auta na ogród. I z tym się zgodzę – przerwa to rzecz święta, i jeśli widzimy, że pracownik fizyczny nic nie robi, to nie prawda, że sie leni – on odpoczywa, aby mieć siłę pracować do końca zmiany! Pozdrawiam cieplutko
Świetny tekst. Sam wykonuję pracę fizyczną przejściowo obok umysłowej i rozumiem o co chodzi
Reblogged this on Poznawanie Bestii and commented:
Niesamowity wpis ukazujący naturę kapitalizmu (nie tylko polskiego).
„Kiedy szef podsunął mi lipną umowę do podpisania, powiedział: „Nikt tu nie chce nikomu zrobić krzywdy, proszę się nie martwić”. Myślę, że to prawda: nikt, łącznie z szefem, nie miał złych intencji. Nie personalną, lecz strukturalną kwestią jest, że nie pozostało mi nic innego, jak tę umowę podpisać – mimo że była ona ze szkodą dla mojej składki emerytalnej i bezpieczeństwa zdrowotnego. Gdybym zaprotestowała, nie miałabym tej pracy. Kwestią strukturalną jest, że – bez względu na jego dobre intencje – szef zarabia na eksploatowaniu innych ludzi. Kwestią strukturalną jest, że ludzie wychowani w Polsce – także pracownicy fizyczni – wierzą, jakoby za pracę fizyczną należały się ludziom niższe wynagrodzenia niż za pracę umysłową i że ludzie wykonujący tę pracę są mało warci. Kwestią strukturalną jest lęk przed utratą pracy, który w połączeniu z brakiem zabezpieczeń socjalnych generuje brak solidarności i lojalności między pracownikami. Struktura współczesnego kapitalizmu nie jest abstrakcyjnym wykresem, lecz wchodzi w życie jak pył wchodzi w skórę, kiedy siedzi się na miejskiej rabacie.”