Część problemu
Najnowsza książka Richarda Senneta poświęcona jest w dużej części kryzysowi kooperacji, a więc zdolności do nawiązywania relacji z innymi (Senett 2013). Intrygujące, że diagnoza ta pada akurat w czasach przypływu rozmaitych programów, procedur i projektów partycypacyjnych. Można przyjąć, że wszystkie one pomyślane są jako rodzaj przeciwciała na dostrzeganą, chociażby przez amerykańskiego socjologia, atomizację czy postępujące wycofywanie się ludzi z przestrzeni publicznych. Można jednak postrzegać tę relację w całkowicie odmienny sposób. Niezależnie od intencji autorów poszczególnych projektów, partycypacja – tak jak się ją najczęściej pojmuje i uprawia – stanowi raczej część problemu, niż rozwiązania. Im więcej konsultacji społecznych, tym więcej podziałów, które mają przezwyciężać. Każdy kolejny budżet partycypacyjny, zamiast przyczyniać się do większej redystrybucji odpowiedzialności za wizję rozwoju miasta, petryfikowałby w tej perspektywie istniejącą mapę wrażliwości na sprawy miejskie (Drozdowski, Frąckowiak – w druku 2014).
Powyższa teza, choć ciągle brzmieć może radykalnie, nie jest odosobniona. Publicyści i przedstawiciele inicjatyw obywatelskich od dawna wskazują rozmaite błędy narzędzi partycypacyjnych – na przykład zapraszanie ludzi do dyskusji, kiedy decyzje są już podjęte, albo zachęcanie ich do udziału w dzieleniu środków, by zasłonić fakt, że budżet się nie dopina i trzeba realizację jakichś obietnic odłożyć. Są to jednak patologie dające się stosunkowo łatwo skorygować przy pewnym uporządkowaniu procedur. Nieco inaczej ma się sprawa z krytyką autorów takich jak Markus Miessen (Miessen w druku – 2014). Odrzuca on wszystkie konsultacje inicjowane przez władzy lub środowiska pozarządowe, uważając za skuteczną tylko partycypację przybierającą formę „działania bez mandatu” – do której nikt nie zapraszał, której nikt nie planował, która wcale nie wyrasta z jakieś formy konsensusu, ani też do niej nie zmierza.
Z nieco innych pozycji przygląda się partycypacji także Claire Bishop analizująca to zjawisko w obszarze sztuki współczesnej (Bishop 2012). Wnioski są jednak podobne. Jeżeli partycypacja ma być rzeczywistym narzędziem zmiany, to nie może się ona ograniczać do uzupełniania miejsc pozostawionych przez stronę dominującą – urzędników czy korporacje. Celem partycypacji czy „praktyki społecznej” (jak określa się tę formę pracy artysty w USA) musi być raczej zajmowanie przestrzeni, których nikt nie chciał udostępniać, otwierać. W rezultacie, gdyby należało w tym miejscu zdefiniować partycypację, zrobiłbym to dosyć radykalnie: są to takie formy uczestnictwa w wytwarzaniu tego, co wspólne, które poszukują nowych obszarów bądź sposobów negocjacji i w ten sposób powiększają przestrzeń sprawstwa. Mówiąc krótko: większość z tego, co ciekawe, odbywa się poza agorą.
Ostatnie zdanie czytać można także jako wskazanie na ograniczenia wiążące się ze sprowadzaniem partycypacji do dyskusji. Warto pamiętać, że rolą greckiej agory było między innymi dzielenie mieszkańców na tych, którzy potrafią zabierać głos i tych, którzy nie posiadają tej umiejętności. Język był więc nie tylko narzędziem rozprawiania o problemach. Służył też grzecznemu wypraszaniu poza nawias dialogu wszystkich, którym obce były jego reguły, stanowiąc tym samym jeden z istotniejszych elementów koncepcji obywatela, sankcjonującej społeczne podziały (Olszewski 2005). Także dzisiaj zaproszenie do dyskusji zbyt często przypomina proszenie na eleganckie przyjęcie, w którym nie każdy ma ochotę brać udział. Może tak się dziać z różnych powodów: bo nie czuje się mocny w gębie, bo mówienie nie jest ulubioną formą ekspresji, bo uważa je za niepotrzebną stratę czasu, na którą pozwolić mogą sobie nieliczni, bo ma wrażenie, że i tak go nikt nie posłucha, albo wreszcie – bo wspólne gadanie go po prostu nudzi.
Szukanie innych form partycypacji jest więc koniecznym poszukiwaniem formuły pozwalającej włączyć w proces wytwarzania tego, co wspólne osoby na co dzień negocjujące inaczej. Odmienne rodzaje dialogu są cenne przynajmniej z jednego jeszcze powodu: ponieważ punktem wyjścia dla większości z nich nie jest rozmowa, ale cielesny performans, mają one zdolność otwierania na wymiary i sposoby doświadczenia miasta, które są podczas dyskusji marginalizowane lub pozostają w niej trudnouchwytne.
Inne formy dialogowania
Kanadyjski kolektyw Daily tous les jours specjalizuje się w tworzeniu interaktywnych instalacji zachęcających do wspólnego przebywania w przestrzeni miast. Giant Sing Along składa się z pola mikrofonów, systemu nagłaśniającego i tymczasowej ścianki, na której wyświetlane są teksty piosenek. Wszystko razem tworzy jeden wielki publiczny system karaoke. Dbając o to, aby osoby, które na co dzień nie śpiewają, zechciały być częścią wydarzenia, jego pomysłodawcy wykorzystali różne rozwiązania poprawiające brzmienie głosu. Przy mikrofonie można śpiewać, pośmiać się i podrygiwać w gronie przyjaciół czy rodziny. Wszyscy słyszą się wzajemnie i czerpią radość z tego, na co samemu przynajmniej część z nich pewnie by się nigdy nie odważyła: na głośny śpiew w przestrzeni publicznej. Efektem tych zabiegów był bajkowy obraz kilkudziesięciu ludzi śpiewających razem piosenki, dzielących doświadczenie. Śpiewający dobywają głosu jednocześnie, czasem pewnie nawet trudno im wyłowić swój tembr, bo rozpływa się i przeplata z innymi. Specyfiką tej partycypacji byłoby zatem i to, że wiąże się ona z deindywiduacją (Krajewski 2013), a więc satysfakcją, czasem euforią towarzyszącą roztopieniu się we wspólnocie, podporządkowaniem własnego „ja” dynamice procesu.
Podobnym, muzycznym tropem poszło studio projektowe SO-IL, kiedy przykryło przestrzeń dookoła jednego z budynków nowojorskiego MoMA ogromną elastyczną siatką podpieraną przez kilkanaście sprężynujących tyczek. Na siatce rozrzucono duże piłki do pilates, a pod nią ustawiono siedziska, rozwieszono hamaki, wysypano plażowy piasek. W niektórych miejscach stały zraszacze punktowo funkcjonujące jak prysznic. Porozwieszano także liny, na których można się było uwiesić, kręcić, wspinać; wypróbować swoje ciało i zachowanie konstrukcji. Całość zatytułowano Pole Dance – na cześć tyczek i organizowanych przy nich co jakiś czas ćwiczeń gimnastycznych. Rolą instalacji było zaproszenie mieszkańców do nieustannego wpływania na jej kształt. Dokumentacja projektu pokazuje żywe zainteresowanie podbijaniem piłek, potrząsaniem tyczkami, wspinaniem i wskakiwaniem na nie, robieniem przy tym wielu innych rzeczy. Każdą z tyczek podłączono do specjalnego czujnika mierzącego intensywność drgań wywołanych zachowaniem użytkowników. Rezultatem pomiarów były dźwięki, których barwę i nasycenie zmieniać można było specjalną aplikacją na smartfony. Pozwalała ona dodatkowo sterować tym zbiorowym instrumentem – produkować muzykę będącą pretekstem do wspólnej aktywności i przekształcania przestrzeni.
Rdzeniem nowojorskiej instalacji była prozaiczna tyczka. Podpierała instalację, a jednocześnie była elastyczna, podatna na ludzkie działania. Stanowiła rodzaj uchwytu, za pomocą którego dało się poruszać tym niewielkim kawałkiem miasta. Podobnym mechanizmem posłużyli się Kit Monkman i Tom Wexler z grupy KMA w Wielkich Grach Miejskich. Wykorzystana technologia reagowała światłem na ruchy mieszkańców, nagradzając w ten sposób reakcją każdą aktywność. Efekt przypominał układ z Deszczowej Piosenki lub teledysk Micheala Jacksona do utworu Bille Jean, choć pewnie w nieco bardziej psychodelicznej kolorystyce. Nagrodą były także punkty zdobywane przez każdego z uczestników przez poruszanie się po generowanych komputerowo okręgach. Gra toczyła się jednocześnie w trzech angielskich miastach: Gateshead, Middlesbrough i Sunderland. W miarę jak okręgi przesuwały się po placu, trzeba była uskakiwać, biegać i kręcić się w kółko, żeby z nich nie wypaść, by dotrzymać kroku sekwencji programu. Wyniki wyświetlane były na telebimie. W akcji brali udział przypadkowi przechodnie, zainteresowani wydarzeniem. Trajektorie ruchu podświetlanych pól sprawiały, że razem skakali, wpadali na siebie i omijali starając się dostroić do wspólnie wykonywanego zadania.
Nieco inaczej podeszli do zadania twórcy dokumentu Dancing Cities. Przestrzeń publiczną Barcelony, Malmö, Swansea i Genui starano się otworzyć poprzez współczesny taniec. Lokalne grupy tancerzy tarzały się po piasku, tańczyły w przestrzeniach przeładunkowych, w parkach, na dachach, schodach, na rampach w skateparkach, turlały się po alejkach, wbiegały na czworaka w górę ulic. Czasem przestrzeń działała jak scenografia, eksplorowana w tańcu. Czasem miasto grało też rolę partnera, jako coś do przytulania, coś z czym próbuje się tańczyć; jako obiekt fizycznych, zmysłowych zmagań, czasem niemalże miłosnych. Inaczej, niż zwykle – nie kontaktowano się z nim za pośrednictwem samochodu, tramwaju, roweru, czy nawet stóp, raczej doświadczało za pomocą kolan, łokci, ramion. W zależności od tego czego oczekuje się od naszych relacji z miastem, na co dzień może być robotnikiem, fryzjerem albo pracownikiem banku. W tańcu interesuje nas ono jednak nie z uwagi na tkaniny, usługi fryzjerskie czy bankowe, ale swoją rzeźbę, ukształtowanie, infrastrukturę czy zieleń. Poszukujemy w nim okazji do innych doznań cielesnych.
Produkowanie i odpowiedź na pragnienia związane z przeżyciami zmysłowymi, konkretnie wzrokowymi, jest zadaniem, które stawia przed sobą także Rob Sweere. Jego instalacje mają uczulać na pracę zmysłów w mieście, a zarazem stanowić okazję do zainterweniowania w zastany porządek. Inaczej niż autorzy Dancing Cities nie zachęca on jednak mieszkańców, aby rzucali się miastu w objęcia, ale aby przyglądali się mu z innej perspektywy. Holenderski przedstawiciel sztuk wizualnych, kontynuator bogatej tradycji tworzonej przez rodaków pejzażystów, dzieli się więc samym spojrzeniem. Swoich pejzaży nie tworzy ani nie udostępnia za pomocą farb, ale – znów można się tu dopatrywać spadku malarstwa holenderskiego – buduje podesty. Ich wspólną cechą jest próba wykrojenia wybranego obrazu z tła, który zwykle stanowi miejska infrastruktura. Czasem tym podestem jest wielki balon z dziurą na majestatyczny widok. Innym razem – półka na drzewie, na której można stanąć i z niej patrzeć. The hub składa się natomiast z niewielkiego plastikowego pomieszczenia z otwartym dachem, z którego widać drzewa i rozpościerające się bezpośrednio nad widzami niebo. Tym sposobem artysta zachęca do szukania nowych otwarć. Z jednej strony jego instalacje pomagają zdać sobie sprawę z roli wzroku i przyjemności płynącej z patrzenia. Z drugiej – sprzyjają poszukiwaniu w tej czynności okazji do kontemplacji.
http://www.youtube.com/watch?v=eoYdnCdtuNM
Nie jest powiedziane, że rezultatem partycypacji nie może być raczej dezaktywowanie niż aktywizacja. Mało kto jednak z tej możliwości korzysta. Jednym z niewielu przykładów jest akcja Na uspokojenie, do której zapraszała Magda Starska. Przy jednej z katowickich ulic poznańska performerka ustawiła ziemiankę, a obok niej dwa stoły, na których ustawiono artykuły potrzebne do kiszenia ogórków – słoiki, nakrętki, czosnek, same ogórki i tak dalej. W działaniu całość przypominała totem (Maffesoli 2012) – stała się punktem oparcia dla mieszkańców, miejscem, w którym mogą się na moment zatrzymać. Obok siebie obierali czosnek i przymierzali ogórki do słoików ludzie sobie nieznajomi. W trakcie wspólnego kiszenia zbyt też zresztą nie poznali się zbyt dobrze. Przez tę jedną chwilę byli jednak ze sobą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wiele nie rozmawiali, a przynajmniej nie przy użyciu słów – wskazując sobie pewne rzeczy nożem czy kawałkiem kopra. Do wzajemnej obecności skłonił ich cielesny rytuał przypominający gromadne skubanie kur czy malowanie pisanek. Relacja z innymi opierała się tu nie na podobieństwie wartości, poglądów, emocji, ale podejmowanej aktywności. Kiszenie było formą jogi w mieście – każdy z uczestników zapominał się na chwilę w manualnej czynności, być może w ten sposób odpoczywał od czegoś. Dobrowolne „wypięcie się z miasta” niekoniecznie oznacza zatem pasywność i rozrzedzenie relacji z innymi. Zupełnie odwrotnie, może być po prostu redukcją aktywności polegającej na intensyfikacji ruchu w sieci usług, wymiany, informacji, komunikacji.
http://vimeo.com/49819017
Partycypacja niedeliberatywna
Deliberacja niekoniecznie oznaczać musi rozmowę. Już choćby pierwsze wyniki z internetowych wyszukiwarek sygnalizują, że w pojęciu tym konfrontacja niekoniecznie odnosić się musi do wymiany poglądów. Praktyka pokazuje jednak, że termin ten tożsamy jest w zasadzie z dyskusją i to prowadzoną wedle ściśle uporządkowanych, racjonalnych reguł. Zamiast próbować odzyskać to pojęcie, proponuję inne określenie. Ma ono za zadanie uczulić na to, co zwykle umyka uwadze, kiedy mówimy o partycypacji. Celem tego gestu – poniekąd retorycznego – nie jest próba dowiedzenia, że możemy się obyć bez rozmowy, ani też przekonanie do takiej formuły partycypacji, która starałaby się obcinać mnożenie doświadczeń i sprowadzała wszystko do głosowania. Zupełnie odwrotnie, mam świadomość, że w polskich miastach rozmawia się z mieszkańcami ciągle za mało, a już na pewno za mało się ich słucha. Domagajmy się jednak czegoś więcej niż tylko kolejnych przestrzeni dyskusji.
Chodzi mi o zwrócenie uwagi na dosyć oczywistą rzecz – większość naszej obecności w mieście nie przybiera wcale formy rozmowy, nie ma też koniecznie charakteru refleksji snutej za pomocą symboli. Podobnie wygląda nasze zaangażowanie w wytwarzanie miast. Przytoczone przykłady działań definiują przestrzeń publiczną raczej jako coś, co należy rozpracować w działaniu, często takim, które dostarcza przyjemności. Jeśli więc proponowałem rozumieć partycypację jako uczestnictwo w poszukiwaniu obszarów i sposobów negocjacji, to partycypacja niedeliberatywna byłaby taką jej odmianą, w której cel ten osiąga się raczej przez doświadczenie, niż rozmowę. Mówienie o tym dzisiaj wydaje mi się o tyle ważne, że koncentracja jedynie na konwencjonalnych, dyskursywnych narzędziach partycypacji sprawić może, że – mimochodem – odmawiać będziemy wartości innym formom zaangażowania w przestrzeń wspólną (Krajewski 2006). Paradoksalnym efektem tego procesu, jak sądzę, może być osłabienie chęci oraz zdolności do dokonywania w niej zróżnicowanych zmian.
Wspólną cechą działań określanych tu mianem partycypacji niedeliberatywnej jest natychmiastowy, odczuwalny efekt. Towarzyszy on ludzkiemu zaangażowaniu, potęgując tym samym chęć dalszej aktywności. Echo wspólnego śpiewu, dźwięki wtórujące poruszaniu tyczką, albo snop światła reagujący na ruch – wszystko działa jak drgający spławik, po którym poznajemy, że po coś siedzimy z wędką przy brzegu. Co ważne, nie oznacza to, że rezultaty wspominanych działań wyczerpują się w tym, co łatwo dostrzegalne. Bardzo prosto dezawuować podobne formy partycypacji za pomocą tego samego mechanizmu, który – na co zwraca uwagę Maja Brzozowska-Brywczyńska – służy odpolitycznieniu i marginalizacji wkładu dzieci w wytwarzanie miasta. Wskazując, że towarzyszy im pozorne echo, w nic się nie odkładają, sprowadzają się do żartu, chwilowej frajdy; że są przestrzeniami zabawy, w których mało co odbywa się na serio, nic się w końcu konkretnego nie wydyskutowało, żaden akt nie został poddany głosowaniu. Nawet jeśli zgodzić się z tą krytyką, to jednak walorów podobnych działań należy upatrywać gdzie indziej (Krajewski 2011). Chociażby w tym, że przywołują one ciało jako istotny punkt odniesienia dla oceny przestrzeni miejskiej. Uczulają na doznania, materialność otoczenia, emocje, przyjemność. Powiększają w ten sposób wrażliwość na rozmaite związki łączące człowieka ze światem oraz poczucie współodpowiedzialności za ich kształtowanie. Są także rodzajem treningu z reguł obecności pośród innych.
Obecność, o której mowa ma zwykle charakter efemeryczny, niezobowiązujący, ale nie staje się przez to mniej istotna. Wręcz przeciwnie – być może tym, co stoi na przeszkodzie do kooperacji jest mit głębokiej rozmowy i pragnienie refleksyjnego zrozumienia drugiego człowieka, które towarzyszą zbyt dużej części działań partycypacyjnych. Częstym skutkiem tego zobowiązania jest przekonanie, że im lepiej się rozumiemy, tym mocniejszą mamy świadomość, że w większości nie mamy ze sobą nic wspólnego, a dalej: przeświadczenie, że w przestrzeni wspólnej różne rzeczy można robić razem tylko w mocno homogenicznych grupach. Ogromną zaletą partycypacji niedeliberatywnej jest w tym kontekście to, że przyczynia się ona często do produkowania uogólnionego zaufania względem nieznajomych. Zaufanie to procentuje nie tylko w trakcie podobnych spotkań, ale może także sprawić, że chętniej będziemy wchodzić z kolejnymi osobami w kontakt przy okazji sytuacji codziennych.
Istotną wartością partycypacji niedeliberatywnej jest również to, że może mieć ona charakter osobisty – polegać na intymnym konfrontowaniu się z miastem bardziej niż z innymi ludźmi. Odnaleźć w niej możemy szansę na dowiedzenie się czegoś o sobie. Sądzę, że bez tej możliwości miasto jawić się może jako coś, na co jesteśmy skazani, a nie coś, co może nas rozwijać. Jeśli więc miasta odczuwamy jako obce, to może być tak między innymi dlatego, że nie stymulują nas one tak, jak byśmy chcieli (Frąckowiak 2013). Grożą nam miasta przegadane, a zarazem wyparte. Miasta, przed którymi będziemy się zamykać, traktując je jak pudełka konieczne o tyle, o ile pozwalają nam się wywiązywać z ról zawodowych oraz szybko wrócić do domu. Miasta, których nie czujemy – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym.
Na koniec warto odromantyzować nieco partycypację niedeliberatywną stawiając pytanie, czy na swój sposób nie przyczynia się ona przypadkiem do produkcji wykluczenia. Zdolność i chęć do rozmowy zastępowana jest tu przecież do pewnego stopnia sprawnością fizyczną, która warunkuje uczestnictwo w opisywanych przeze mnie akcjach. Każda z nich, choć stara się być inkluzywna, utrwala także podział na tych, którzy inicjują podobne sytuacje, proponują – choćby szerokie – ramy, i tych, którzy mają z nich skorzystać, odpowiedzieć na przygotowaną ofertę. Jednocześnie przykłady działań takich jak performans Magdy Starskiej pokazują, że partycypacja obywająca się bez rozmowy niekoniecznie musi być adresowana tylko do osób młodych i energicznych. Obserwacja zjawisk takich, jak na przykład rooftopping (Frąckowiak 2014 – w druku) czy doświadczenia z badań nad fenomenem niewidzialnego miasta (Krajewski 2013) przekonują także, że niekoniecznie musi być ona „prowokowana odgórnie”. Problem w tym, że podobne działania zwykle nie ogniskują zbyt wiele uwagi, szczególnie w rozważaniach nad „produktywną” aktywnością społeczną. Paradoksalnie, stanowi to jednak kolejny argument, żeby przyglądać się im w kategoriach partycypacji niedeliberatywnej, uwrażliwiając tym samym siebie i innych na ich miastotwórczą rolę oraz wartość.
***
Richard Sennet, Razem. Rytuały, zalety i zasady współpracy, przeł. J. Dzierzgowski, Muza, Warszawa 2013.
Rafał Drozdowski, Maciej Frąckowiak, Bilans społecznej wyobraźni. Komentarz socjologiczny do Poznańskiego Budżetu Obywatelskiego, w: Ruch Prawniczy, Ekonomiczny i Socjologiczny, w druku.
Marcus Miessen, Koszmar Partycypacji, Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa, w druku.
Claire Bishop, Artificial hells. Participatory art and the politics of spectatorship, Verso Books, Londyn-Nowy Jork 2012.
Lechosław Olszewski, Co to jest przestrzeń publiczna, co to jest przestrzeń prywatna: odpowiedź, w: R. Drozdowski, M. Krajewski, Prywatnie o publicznym/ publicznie o prywatnym, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2007.
Marek Krajewski (red.), Deindywiduacja. Socjologia zachowań zbiorowych, Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2013
Michel Maffesoli, Rytm życia. Wariacje na temat świata wyobraźni ponowoczesnej, przeł. A.Karpowicz, Nomos, Kraków 2012. Zob. też. Maciej Frąckowiak, W mieście totemów, Magazyn Miasta, nr 2/2013 (3), s.66-68.
Marek Krajewski, Niewidzialne Miasto, w: Marek Nowak, Michał Nowosielski, Czy społeczny bezruch? O społeczeństwie obywatelskim we współczesnej Polsce, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2006.
Maja Brzozowska-Brywczyńska, Miasto (nie) dla dzieci? Przestrzeń miejska i problem dziecięcej partycypacji, w: Beata Łaciak, Dzieciństwo we współczesnej Polsce. Charakter przemian, Wydawnictwo Akademickie Żak, Warszawa 2013.
Marek Krajewski, Sztuka publiczna – od „zagęszczania dyskusji” do „zagęszczania jednostek”, w: Maciej Frąckowiak, Lechosław Olszewski, Monika Rosińska, Kolaboratorium. Zmiana i współdziałanie, Fundacja SPOT., Poznań 2011.
Maciej Frąckowiak, Inne podniety. O miasto otwarte także na doznania, w: Redakcja zbiorowa, Synchronizacja 2013: Architektura jako narzędzie programowania zmysłów, Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa, w druku
Maciej Frąckowiak, Rooftopping, „FUTU Paper”, nr 12/2013.
Marek Krajewski (red.), Niewidzialne Miasto, Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2013.
***
maciej frąckowiak – socjolog, zajmuje się obrazem, próbuje go traktować jako narzędzie i pretekst do badań oraz zmiany relacji społecznych, autor artykułów, uczestnik projektów badawczych, tłumacz i kurator wystaw z tej dziedziny; w Instytucie Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu przygotowuje pracę doktorską o stosowanych badaniach wizualnych, współredaktor podręcznika „Badania wizualne w działaniu. Antologia tekstów” (2011), książki „Kolaboratorium. Zmiana i współdziałanie” (2011), współautor monografii „Narzędziownia. Jak badaliśmy (niewidzialne) miasto” (2012).
2 Comments