Przegrywanie 10/2016

kornelia sobczak: przegrywanie, frustracja, nadzieja, rozczarowanie, wstyd, żenada, hańba, kompromitacja. Perspektywa osobista

 

Odsłona pierwsza, czyli frustracja

Proszę Państwa, spotkanie nie kończy się tak, jak tego byśmy oczekiwali. Szczerze mówiąc, cały mecz zaczyna przypominać obronę Częstochowy… Biało-czerwoni nie potrafią sobie poradzić z agresywnie grającym zespołem Sri Lanki. Ale oto w tym momencie atak prawą stroną… jeden z żółtoskórych zawodników mija naszych defensorów… kąśliwy strzał… i stało się! Proszę Państwa, przegrywamy ten mecz 0:4… Nie potrafiliśmy docenić Sri Lankowców…

Głos w tonacji zdecydowanie minorowej, by nie rzec, smętnej. To mógłby być głos Jacka Jońcy, albo Tomasza Jasiny, albo nawet Dariusza Szpakowskiego. Rozlega się z niewielkiego telewizora, w ciemnym pokoju (palą się tylko telewizor i nocna lampka), słucha go mężczyzna popijający bursztynową whisky (bo cóż innego można popijać do przegranego meczu ze Sri Lanką, przecież nie bursztynową herbatę), siedzący na kanapie z narzutą w charakterystyczny wzór typu „druga połowa XX wieku, Europa Środkowa”; obok stoi dizajnerski, trójkątny stolik sugerujący, że do tego zakątka Europy Środkowej wkroczył już kapitalizm i skandynawskie wzory urządzania wnętrz mieszkalnych, na stoliku oprócz whisky – szklanka ze słonymi paluszkami. Mężczyźnie towarzyszy przebudzona z koszmarnego snu córka, a im obojgu – melancholijna, piękna, smutna, znów chciałoby się rzec „smętna” muzyka Przemysława Gintrowskiego, więc już w tym momencie mogą się Państwo domyślić, że mówimy jednak o filmie, nie o historii, w dodatku jest to film o miłości, nie o piłce nożnej, w dodatku Polska nigdy nie grała ze Sri Lanką, o czym poucza nas nawet strona reprezentacji Sri Lanki w piłce nożnej mężczyzn w polskiej Wikipedii, dodając, w dziale „ciekawostki”: „W filmie Tato (reż. M. Ślesicki 2005) główny bohater ogląda mecz Polski z reprezentacją Sri Lanki, który Polska przegrywa 0:4” [Wikipedia 2016] . Więc wiedzą też już Państwo, o jakim filmie mówimy.

Można powiedzieć, że ten lecący gdzieś w tle mecz jest tylko zabawnym (choć gorzko–zabawnym) obyczajowym przyczynkiem, mrugnięciem oka Macieja Ślesickiego, reżysera, który okiem mrugać lubił, fragmentem gatunkowych, półmrocznych dekoracji do opowieści o trudnej relacji typowego mężczyzny w średnim wieku (Bogusław Linda) i jego ośmioletniej córki (Ola Maliszewska). Można by jeszcze ewentualnie przewijający się w tle mecz docenić interpretacyjnie w ramach samego filmu i powiedzieć, że oto w typowo męskiej przestrzeni („nienawidzę sam oglądać piłki nożnej”, mówi Linda-Tato) rodzi się ojcowska czułość i empatia (mała zakłóca przecież, swoimi dziecięcymi lękami, uświęconą rozrywkę), oraz nić porozumienia między odległymi sobie światami chropawego mężczyzny i zalęknionej dziewczynki. Albo, patrząc nieco inaczej, że na tle przegranego meczu ze Sri Lanką, w atmosferze totalnej beznadziei, na samym dnie rozpaczy, rodzi się ich miłość, silniejsza niż opór rzeczywistości, solidarna wobec klęsk, ważniejsza niż kondycja polskiej reprezentacji. Wszystkie te interpretacje dowartościowują, mówiąc nieco górnolotnie, miejsce piłki nożnej w kulturze polskiej, uwidaczniają jej silną obecność, czynią ważnym punktem odniesienia dla codziennych i niecodziennych zdarzeń.

Dla mnie jednak, ta scena z filmu wyprodukowanego w 1995 roku, a więc w połowie szalonych lat 90., była jedną z najważniejszych, najlepiej zapamiętanych scen polskiego kina tamtego okresu. Nie wiedziałam wtedy czy to prawda czy fikcja, czy Polska naprawdę kiedyś przegrała 0:4 ze Sri Lanką, ale na poziomie emocji, klimatu, nastroju, była to tyleż prawda czasu, co prawda ekranu, w końcu niedawno Polacy ledwie wygrali z San Marino po golu ręką Jana Furtoka. Jaki kraj, taki Maradona, śmiano się wtedy na ulicach i podwórkach. Lata 90. to okres najczarniejszej zapaści polskiej piłki reprezentacyjnej. Nawet jeśli temu stwierdzeniu nie odpowiadają statystyki występów i bramek, ani historia futbolu (w końcu przed 1974 rokiem też nie brylowaliśmy na międzynarodowych arenach) to odpowiada mu zbiorowa pamięć, społeczno-kulturowa atmosfera tamtych czasów. W roku 1986 w Meksyku graliśmy na mundialu po raz ostatni, a ja w tym samym roku, jak to się ładnie mówi, przyszłam na świat. Po raczej rozczarowującym występie drużyny trenowanej przez Antoniego Piechniczka, selekcjonerem kadry został Wojciech Łazarek, prowadzący ją do 1989 roku, czyli do przegranych eliminacji Mistrzostw Świata we Włoszech. Data znacząca – okres transformacji ustrojowej, ale także społecznej, obyczajowej i kulturowej, okazał się także okresem kłopotliwym dla polskiej piłki. Kamieniami milowymi szlaku rozczarowań były kolejne przegrywane eliminacje: Mistrzostw Świata we Włoszech (1990), Mistrzostw Europy w Szwecji (1992), Mistrzostw Świata w USA (1994), Mistrzostw Europy w Anglii (1996), Mistrzostw świata we Francji (1998) i wreszcie Mistrzostw Europy w Belgii i Holandii (2000), – choć było już blisko, coraz bliżej upragnionego awansu.

Z perspektywy kibica-dziecka dekada lat 90. wydawała się wiecznością, a legendarne sukcesy orłów Górskiego i Piechniczka – historią, dlatego też odrzucam, skądinąd interesującą, możliwość innej periodyzacji historii sportu, albo historii kultury polskiej w ogóle; periodyzacji, która nie opierałaby się na magicznej cezurze roku 1989. Taką propozycję wysunęła ostatnio Olga Drenda w swojej Duchologii polskiej, gdzie opisywany przez nią „okres duchologiczny” zaczyna się w roku, no właśnie, 1986, a może dopiero 1987, a kończy w roku 1994, kiedy wprowadzono tzw. ustawę antypiracką i uchwalono denominację złotego [Drenda 2016: 13-14]. Szczególny okres przejściowy, mgławicowy, zmącony, ale też nieuchronnie przez pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków nostalgizowany, zaczynałby się więc jeszcze przed ważnymi datami historii politycznej. Czas przełomu lat 80. i 90. cechowałby się chaosem i heterogenicznością, kategoriami, które świetnie nadawałyby się też do opisu piłkarskiej rzeczywistości, zwłaszcza jeśli za chaos uznamy również zamęt organizacyjny, nieprzejrzystość struktur władzy, ścieranie się starych metod szkoleniowych z nowymi potrzebami marketingowymi, opór materii (przestarzałe i zbyt małe stadiony) i struktury (skostniałość i nieprzejrzystość Polskiego Związku Piłki Nożnej) wobec wymogów nowoczesności i „normalności”.

Również opowieść o historii chronicznego przegrywania można by zacząć właśnie w roku 1986, ukazując długie trwanie pewnych struktur, zjawisk i procesów, a nawet, by posłużyć się ryzykowną nomenklaturą – układów organizacyjnych i relacji władzy. Ale decyduję się jednak na konkretny punkt startowy wybieram perspektywę osobistą, patrząc na tamtą rzeczywistość przez pryzmat zmąconej, dziecięcej pamięci. Roku 1986 pamiętać nie mogę, pamiętam natomiast atmosferę przegrywania lat 90. i wielki entuzjazm nowego otwarcia pierwszej dekady kolejnego wieku. Kalendarzowy kaprys wyznaczył ramy chronologicznego myślenia o rzeczywistości, mój osobisty mentalny chronotop, w który wpisał się sposób odbierania losów piłkarskiej reprezentacji Polski.

Lata 90. były więc jakby karnawałem piłkarskiego przegrywania. Przegrywaliśmy widowiskowo i kuriozalnie, przegrywaliśmy jak zawsze, grając jak nigdy, albo wygrywaliśmy w żenujących okolicznościach i bez znaczenia strategicznego. Pamiętam atmosferę frustracji i jakiegoś szczególnego, lubowania się w klęsce, w kolejnych klęskach, w coraz to nowych odsłonach nędzy i rozpaczy. Co stanowiło empireum tej rozpaczy, dno den, szczytowy moment festiwalu porażek? Co tworzyło tę niepowtarzalną atmosferę? Czy kadencja trenera Henryka Apostela? Czy bramka ręką (jedyna w meczu) Jana Furtoka w spotkaniu z San Marino w 1993 roku, a może porażka 1:4 ze Słowacją, albo 0:3 z Gruzją, hokejowe wyniki z Izraelem czy Luksemburgiem lub seria 12 meczów bez zwycięstwa? Albo pamiętny „plebiscyt” z Antonim Piechniczkiem, Januszem Wójcikiem i Zbigniewem Bońkiem w rolach głównych, kiedy to po przegranych eliminacjach do MŚ we Francji trener Piechniczek (tak niegdyś wielbiony) odchodził w ogniu medialnej krytyki, a Telewizja Polska zorganizowała plebiscyt „Audiotele” (audiotele i telegazeta to dwa fenomeny lat 90., które wciąż czekają na swoich badaczy lub badaczki), w którym publiczność gorąco poparła kandydaturę ekscentrycznego, barwnego, gorącokrwistego i sprawnie władającego ciętym jezykiem Janusza a o ciętym języku na nowego selekcjonera reprezentacji? Wójcik cieszył się poparciem Zbigniewa Bońka, kibiców i części środowiska dziennikarskiego jako zdobywca srebrnego medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie i ojciec sukcesów ligowych warszawskiej Legii. Słynął z kontrowersyjnych powiedzonek, zamiłowania do rozrywkowego trybu życia i dobrych relacji ze swoimi ulubionymi piłkarzami. Zwany był wówczas „trenerem z audio-tele” i zapowiedział, że będzie robił wszystko odwrotnie niż Piechniczek, eksperymentował ze składem i taktyką, ale i on żegnał się z reprezentacją w atmosferze klęski i niesławy – po nieudanych eliminacjach do Euro 2000 w Belgii i Holandii, zapisując się w historii jako jeden z wielu kolorowych ptaków polskiej piłki.

Trening klęsk, który przeszliśmy z reprezentacją w latach 90. był też treningiem języka porażek. Publicyści „Przeglądu Sportowego” wyżywali się w bernhardowskich tyradach, ale uczyliśmy się też eufemizmów, omówień, pseudonimów. Uczyliśmy się, że „nie ma słabych drużyn”, że „nie potrafiliśmy docenić [tu wstaw dowolną reprezentację z nizin rankingu FIFA]”, ale też, że sukcesem może być „uzyskanie bliskiej barażom pozycji w eliminacjach mistrzostw Europy” [Gowarzewski 2010: 187], albo strzelenie wyjazdowego gola Anglikom na Wembley, cóż, że w przegranym meczu.

Utrwaliły się też rytualne linie frontów: media kontra trenerzy okopani na wrogich pozycjach (przynajmniej w narracjach jednych i drugich), media kontra PZPN, PZPN kontra trenerzy uwielbiani (do czasu) przez media, piłkarze, kontra działacze, a wszystko to w otoczce skandali korupcyjnych i organizacyjnych.

Odsłona druga, czyli nadzieja i rozczarowanie ciągle od nowa

Też mieszkanie, też z wersalką, też z telewizorem, wciśniętym, dla odmiany, w meblościankę, zamiast półmroku raczej górne światło. Wieczór. Z telewizora płyną tym razem dźwięki Rolling Stonesów, na ekranie tron (fotel?), na tronie Jerzy Engel, z lekkim zakłopotaniem pod sumiastym wąsem, wysłuchujący przerobionego na swą cześć wielkiego hitu. Jeśli tego nie pamiętacie , to domyślacie się pewnie, że „Angie” została zamieniona na „Engeeeel”, a jeśli przeróbka, to albo jakiś benefis, albo kabaret OT.TO. Jest późna wiosna 2002 roku, wczesnym latem Polska pojedzie na pierwsze w moim życiu Mistrzostwa Świata w piłce nożnej. Jestem tym faktem ogromnie wzruszona i podekscytowana, szesnaście lat, które minęły od ostatniego występu polskiej reprezentacji na mistrzostwach jest przecież całym moim zżyciem, eonem czasu, a awans na nowy wiek – zakończeniem epoki frustracji, żalów, widowiskowych klęsk, wypłynięciem na szerokie wody piłkarskiej normalności, doszlusowaniem do cywilizowanego świata. Jednak w tym momencie czuję się nieswojo, podzielam zakłopotanie trenera, zwłaszcza, gdy hołdy nie chcą się skończyć, boli mnie jego zażenowany uśmiech, niezręczność wylewa się z ekranu, po Angie-Engelu lecą jeszcze zdecydowanie za długie „Aniołki Engela”, a ja lękam się, że to wszystko jest przesadą, po co tak fetować, co będzie, jak przegramy, może już wystarczy. Oczywiście, jak wszyscy umiarkowani pesymiści, mam rację, wyśpiewana fraza „niech lepiej stracę pracę ja, niż ty”, okaże się prorocza.

O ile scena z filmu Tato okazała się, po ponownym obejrzeniu, niemal dokładnie taka sama, jak ją zapamiętałam, o tyle powrót do benefisu Jerzego Engela był pewnym zaskoczeniem. Po pierwsze, wcale nie był to benefis, tylko udział selekcjonera w koncercie życzeń kabaretu OT.TO, po drugie, trener był dopiero gościem numer dwa. Gościem kolektywnym numer jeden był zespół Big Cyc, a pomostem łączącym obu gości – przeróbka piosenki tego zespołu. Bohaterem Makumby stał się Emmanuel Olisadebe, gwiazda reprezentacji Engela, piłkarz Polonii Warszawa, który uzyskał obywatelstwo w przyspieszonym trybie właśnie po to, by zagrać w eliminacjach, a potem na mistrzostwach w Korei i Japonii. Być może w dzisiejszych czasach jawnej i agresywnej ksenofobii w sferze publicznej, nonszalancki rasizm kabaretu OT.TO, przejawiający się w protekcjonalnym traktowaniu czarnoskórego zawodnika i niewybrednych żartach z koloru jego skóry nie powinien dziwić, a jednak dziwi i żenuje.

https://youtu.be/fKTR8zAeAok?t=30m6s

Zresztą naturalizacja Olisadebe odbywała się w atmosferze niewolnej od kontrowersji i ukazywała coś ze specyfiki stosunku Polaków do przedstawicieli innych nacji. Charakterystyczne i dość emblematyczne dla tej kwestii wydają się słowa kronikarza i historyka polskiej piłki, Andrzeja Gowarzewskiego:

Zdania na temat tej decyzji były podzielone. Kto cenił sobie fakt bycia Polakiem, krzywił się na tempo, w jakim młody Afrykanin stał się jednym z nas i to tylko za zdolność kopania piłki. Jednak gdy Oli poślubił warszawiankę i zaczął na potęgę strzelać bramki – głosy sprzeciwu zagłuszone zostały brawami wdzięcznych kibiców. (…) Olisadebe, dodajmy, nigdy nie stał się Polakiem, lecz obywatelem Rzeczpospolitej, a gdy trafiła się dobra oferta opuścił Warszawę i szukał szczęścia w świecie. Polski paszport, dokument członka europejskiej wspólnoty ułatwiał mu życie, a więc i nauka języka stała się zbędna, a Polska… Osiem lat później podobna historia wydarzyła się w trybie jeszcze gwałtowniejszym. Prezydent Lech Kaczyński przyznał obywatelstwo Brazylijczykowi, ale stało się to tuż przed finałami EURO, bez udziału zainteresowanego w trudzie awansu. Gdy na stadionie w Białymstoku pojawił się transparent z napisem „Roger – nigdy nie będziesz Polakiem”, ukarano klub, bo był na nim także celtycki krzyż zakazany przepisami UEFA. Czy jednak rozstrzygnięto dylemat, kto ma prawo nazywać się Polakiem? Czy każdy obywatel naszego państwa, bez względu na narodowość? (…) Niby matkę ojczyznę ma się jedną, ale kto wie, może coś się zmieniło…. [Gowarzewski 2008: 51]

Encyklopedia piłkarska FUJI to ogromne przedsięwzięcie edytorsko-kronikarskie dokumentujące dzieje polskiej piłki ligowej i reprezentacyjnej. Andrzej Gowarzewski jest redaktorem większości tomów, a jego specyficzny styl narracyjno-publicystyczny, to temat na osobną rozprawę, ale jawną ksenofobię i rasizm fragmentu o Olisadebe i Guereiro trzeba chyba stwierdzić tyleż z jasnością, co przykrością. Nawet gdyby na transparencie kibiców Jagiellonii Białystok nie było krzyża celtyckiego i tak byłby on szowinistyczny, Roger Guereiro zdobył zresztą jedynego gola dla reprezentacji Polski w finałach Euro 2008, a Emmanuel Olisadebe wielokrotnie podkreślał w wywiadach swoje przywiązanie do Polski. Postawy, narracje i dyskusje wokół przyznawania polskiego obywatelstwa zawodnikom urodzonym w innych krajach to zresztą również temat na osobną rozprawę.

Olisadebe uwierał: strzelał gole i chciał być i czuł się Polakiem , mógł dać nam upragnione zwycięstwa i powody do narodowej dumy, mógł stać się i w jakimś stopniu stał, przyczynkiem do opowieści o polskości z wyboru, o narodzie obywatelskim, o wspólnocie budowanej wokół wartości kulturowych i politycznych, a nie etnicznych, ale jego przeciwnicy zżymali się na merkantylność posunięć trenera Engela i prezydenta Kwaśniewskiego albo po prostu kamuflowali w ten sposób swój rasizm.

Wróćmy jednak do przegrywania. Korzystając z dobrodziejstw nowoczesności i intermedialności i wykorzystując okoliczność, że „mała kultura współczesna” ukazuje się w formie cyfrowej, mogę posłużyć się wdzięcznym skrótem. Miało być tak:

A było tak

Miał być patos i duma, poryw i poszum husarskich skrzydeł, a wyszła gorzka lekcja, sromotna porażka, patos osunął się w śmieszność (kto wie, jakie byłyby losy piosenki Marka Torzewskiego, gdybyśmy awansowali do ćwierćfinałów?), podniosłość zmieniła w groteskę. Dokładny rozbiór, analiza i interpretacja tekstu Macieja Maleńczuka, to materiał na osobny artykuł, poświęcony tylko przegrywaniu w Korei, ale wyłówmy chociaż najważniejsze hasła: dekodeiro, kupione dla małżonki przez tajemniczy podmiot liryczny (pamiętacie te dociekania, kto nim jest?), czyli sprawa wizji tv: medialnego oblicza kapitalizmu, kryzysu telewizji publicznej i obecności piłkarskiej imprezy w kodowanej stacji; „my na początek zero dwa z Koreirą”, czyli szok pierwszej porażki i ustalenie się paradygmatycznego scenariusza przegrywania, schematu trzech meczy: meczu otwarcia, meczu o wszystko i meczu o honor (a potem, jak w popularnym dowcipie, wyjście z grupy prosto na lotnisko); „paparazzi szukają sensacji/ trener mówi o aklimatyzacji/ żurnaleiros propagandeiros/ chcą wiedzieć kogo teraz wystawi treneiro”, czyli katalog rytualnych tłumaczeń (aklimatyzacja) i rytualnych napięć (namolni, natrętni, krytycznie nastawieni dziennikarze kontra oblężona twierdza trenera i jego piłkarzy – wątek, który wybrzmi szczególnie dotkliwie na mundialu w Niemczech); „w akcie skruchy, desperacji i rozpaczy, treneiro wystawia pięciu nowych graczy”, czyli, jeśli pamiętacie, euforia wygranego 3:0 meczu z USA, euforia gorzka, bo przecież już wtedy odpadliśmy, a jednocześnie zmiany kadrowe, jakie na ten mecz poczynił Jerzy Engel („pięciu rezerwowych bohateiros”) były asumptem do dywagacji, czy gdyby od początku grali ci, a nie inni, to wygralibyśmy z Koreą, nie przegralibyśmy tak wysoko z Portugalią i nie wrócilibyśmy do domu tak koszmarnie poturbowani psychicznie.

Cztery lata później miało być już zupełnie inaczej. W ogóle fraza „tym razem będzie inaczej”, jest dla mnie jakimś przeklętym zaklęciem (tak właśnie, przeklętym zaklęciem) tej pierwszej dekady XXI wieku, dekady trzech przegranych turniejów. Naprawdę, a każdym razem wydawało się, że już tym razem będzie inaczej i znowu było tak samo – wielkie nadzieje, niespełnione nadzieje, trzy mecze i do domu, jakiś gol pocieszenia, dymisja trenera i ogólnonarodowe dyskusje nad planami odbudowy i poprawy stanu polskiej piłki.

Eliminacje do MŚ w Niemczech wspominam jako pasmo szaleńczych sukcesów. Od poprzedniego turnieju znów upłynęła dla mnie epoka (bo z biegiem lat Mistrzostwa Świata i Igrzyska Olimpijskie zdarzają się coraz częściej), wtedy byłam na początku liceum, teraz na początku studiów, mecze eliminacyjne oglądałam w sali telewizyjnej zrujnowanego akademika, w tłumie pijanych chłopaków (przepraszam koledzy, tak właśnie było), wygrywaliśmy z rozmachem z Austrią, z Azerbejdżanem, z Irlandią Północną, trzymaliśmy rozsądny poziom z Anglią, strzelał wpuszczany z ławki w charakterze czarnego konia „Franek, Franek łowca bramek”, gdzieś po drodze Jerzy Dudek wygrał Ligę Mistrzów wymyślając „Dudek Dance”, a w losowaniu grupy na mistrzostwa trafiliśmy Ekwador, Niemcy i Kostarykę, więc już właściwie jak byśmy wyszli z tej grupy. A nie, czekajcie, przecież w tamtej kadrze grał też Grzegorz Rasiak, zwany pieszczotliwie Drewnem lub Pinokiem, adresat oskarżycielskich tyrad, wściekłych monologów i zwyczajnych obelg, ale ponieważ na mundial awansowaliśmy, nawet o Rasiaku myślało się z czułością.

Tamtej wiosny, w 2006 roku, Legia, którą wówczas jeszcze kochałam miłością pierwszą, naiwną i ślepą zdobyła mistrzostwo Polski (po golu Piotra Włodarczyka, który był takim trochę Rasiakiem Legii) potęgując mój kibicowski entuzjazm i przekonanie, że wszystko będzie dobrze i pięknie, że tym razem…

Zaczęło się od kontrowersji już przed turniejem, gdy selekcjoner Paweł Janas odważną decyzją nie powołał zasłużonego w eliminacjach Tomasza Frankowskiego i Jerzego Dudka, ale dla mnie był to ruch świeży i przemyślany, w sobolich brwiach trenera Janasa, w jego oszczędności werbalnej, zaciętej niechęci do wypowiedzi publicznych i introwertycznej postawie dopatrywałam się genialnych strategii i taktycznej przezorności, z jakąż nadzieją zatem przystępowaliśmy do pierwszego meczu z Ekwadorem… I znowu szok, jeszcze większy niż po meczu z Koreą w 2002 roku, bo przecież tym razem… I jeszcze tak głupio! Carlos Tenorio na zawsze pozostanie w mej smutnej pamięci, podobnie jak frazy o niedocenianiu stałych fragmentów gry i wrzutek z autu. Nastroje kibiców, w tym mój własny, oddał wówczas najlepiej Jerzy Pilch w felietonie dla „Polityki”, pozwólcie więc, że przytoczę, może zbyt długi fragment, ale przecież gorycz, nienawiść i żal potrzebują epickiego oddechu, choć dla Jacka Krzynówka miałabym więcej czułości i empatii:

Jak się skończy – było widać od początku. Kiedy była gwiazda Bundesligi, człowiek, który dwa lata temu strzelił bramkę Realowi Madryt i do dziś nie może wyjść z tego szoku, zawodnik o sile bawołu i takimż umyśle Jacek Krzynówek plasowanym strzałem z rzutu wolnego przeniósł piłkę jakieś dwadzieścia metrów nad bramką – wszystko było jasne. Było też jasne, co w zupełnych sekretach, w pełnej konspiracji, na szczelnie zasłoniętym kotarami boisku trenowali gracze Janasa. Niewątpliwie trenowali oni stałe fragmenty gry. Także rzuty rożne, których parę – tak jest – krwawo wywalczyli, ale z których – poza faktem, że jak idzie o centrowanie, reprezentacja jest na poziomie lat 60. (fakt ten jak najsłuszniej Janas utrzymywał, ile się dało, w konspiracji) – nic nie wynikło. Nic to wszakże; zdradzeni, a wierni polscy kibice wiwatować będą na Okęciu na cześć tego naszego arcygracza, któremu udało się na mundialu najwięcej rogów zdobyć, a sportowcem roku może wręcz zostać snajper, co mu się na mistrzostwach świata udało trafić w słupek – tu może być nawet pewna konkurencja, już w pierwszym meczu aż dwa orły Janasa trafiły w słupek; nie traćmy nadziei, może nasza reprezentacja jeszcze jakiś słupek na tym mundialu zdobędzie.

To właśnie po tym meczu dziennik „Fakt” opublikował słynną, wykorzystywaną później wielokrotnie okładkę „wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo, nie wracajcie do domu”. Moja wiara w trenera Janasa poddana została ciężkiej próbie, a cały kraj tyleż emocjonował, co frustrował się atmosferą wokół polskiej kadry: treningami zamkniętymi dla dziennikarzy, udziałem oficjalnego kucharza reprezentacji w konferencjach prasowych (w zastępstwie oficjalnego trenera) i ogólną mrukliwością selekcjonera.

„Warto wspomnieć, że niektórzy zawodnicy polskiej reprezentacji po raz pierwszy w karierze (co sami podkreślali) grali mecz toczony w tak szybkim tempie” – to pamiętne zdanie ze słynnego Raportu Janasa, przygotowanego na zlecenie PZPN by wyjaśnić, co właściwie wydarzyło się w Niemczech, że tak sromotnie przegraliśmy, stało się smutnym probierzem kondycji naszych piłkarzy. Z Niemcami przegraliśmy po golu straconym w 91. minucie by heroicznymi dziewięćdziesięcioma dać boleśnie polski wyraz zasadzie „grali jak nigdy, przegrali jak zawsze”, a na pocieszenie wygraliśmy z Kostaryką po dwóch bramkach Bartosza Bosackiego – obrońcy, który w ogóle miał na mundial nie jechać i został w ostatniej chwili powołany w zastępstwie chorego Damiana Gorawskiego. Ale po raz kolejny okazało się, że nie tylko nie umiemy grać w piłkę, ale też nie wiemy, jak się w świecie wielkiej piłki zachowywać: jak budować relacje z mediami, jak tworzyć dobrą atmosferę wokół kadry, jak organizować reprezentację nie tylko jako drużynę piłkarską, ale jako instytucję kulturową (i kulturalną) na „normalnym” europejskim poziomie, do którego tak chcieliśmy w końcu doszlusować.

Właściwie każdy odcinek Trylogii Trzech Turniejów pierwszej dekady XXI wieku mógłby się nazywać „Nowa Nadzieja”. W lipcu 2006 roku nowa nadzieja przyszła pod postacią Leo Beenhakkera, a poprzedzona była długim latem ogólnonarodowej debaty pod hasłem „trener z Polski czy z zagranicy”. Debata ujawniła splot ambicji i kompleksów, pragnienie sportowych sukcesów podszyte poczuciem niższości wobec Zachodu, ale i potrzebą oddania się w profesjonalne ręce „z zewnątrz”, i mogłaby być opowiedziana jako dyskusja o polskiej dziecinności, „mniejszości”, kategoriach spod znaku Witolda Gombrowicza – „niech nas ktoś w końcu poprowadzi” walczyło z „sami się poprowadzimy, choćby i do zguby”. Kiedy wybór padł wreszcie na Holendra Leo Benhakkeera, byłego szkoleniowca Realu Madryt, okazało się, że Polskiego Związku Piłki Nożnej na niego nie stać, w roli mecenasa, patrona i sponsora wystąpiła więc firma „Tyskie” dopłacając do pensji trenera. Odczułam to jako osobiste upokorzenie, niejasny splot prywatnego z publicznym, nieprzyjemną interwencję kapitału i kapitalizmu, nieprzyjemną, ponieważ sponsorzy występowali tu trochę w charakterze dobrego wujka, który dopłaci do przyjemności kibiców. Ale Benhakkerowskie nowe otwarcie witałam, jak i większość sympatyków reprezentacji, z radością i ekscytacją. Choć zaczęło się od klęski, to później Leo zaczął uwodzić: swoim spokojnym doświadczeniem, swoimi cygarami i eleganckimi płaszczami, swoją filozofią „step by step”, opowieściami o „international level” i „jasnej stronie księżyca”, wizją futbolu totalnego, rowerami na zgrupowaniach, a przede wszystkim: dotrzymaną obietnicą stawiania na graczy z polskiej ligi. O ile ery Engela i Janasa upłynęły pod znakiem piłkarzy z zagranicznych klubów (w przypadku Janasa raczej: z ławek zagranicznych klubów) o tyle pierwsze sukcesy eliminacyjne Beenhakkera (spektakularna wygrana z Portugalią w Chorzowie) zbiegły się w czasie ze wspaniałym pochodem GKS-u Bełchatów przez tabelę ligową, klubu z samymi Polakami w składzie, pod wodzą Oresta Lenczyka.

Bohaterami kadry Beenhakkera zostali właśnie Bełchatowianie: Radosław Matusiak, piłkarz wówczas już 26-letni i właściwie nieznany oraz jego klubowy kolega, Łukasz Garguła, później gwiazda Wisły Kraków. Stawianie na graczy z polskiej ligi, nowe twarze w kadrze i sukcesy z klasowymi rywalami o rzeczywiście było coś nowego i sprawa historycznego awansu Polaków na mistrzostwa Europy okazała się spełnioną obietnicą. Do grupy wylosowaliśmy znowu Niemców, a oprócz tego Austrię i Chorwację. Znów poczuliśmy się pewnie, zwłaszcza po otwierającej porażce z Niemcami, która była porażką w całkiem godnym stylu. Nastroje poprawiły nam się jeszcze w 30. minucie meczu z Austrią, gdy gola na 1:0 strzelił Roger Guerreiro, ale… no właśnie. Ten mecz przeszedł do historii jako „przegrany remis”, a ciągnące się długo po zakończeniu turnieju spory, dowodzenia i analizy, czy nasz jedyny gol w mistrzostwach padł ze spalonego, czy nie, były chyba najlepszą miarą słabości rodzimego futbolu. W doliczonym czasie gry sędzia Howard Webb, zaskarbiając sobie odwieczną antypatię Polaków, podyktował rzut karny dla Austriaków, zamieniony na bramkę przez Ivicę Vasticia – nazwisko dużo słabiej pamiętane, niż nazwisko Howarda Webba. Po meczu z Chorwacją tradycyjnie wyszliśmy z grupy na lotnisko, ale tym razem obyło się bez dymisji trenera. Przegrywanie miało się jeszcze trochę przeciągnąć, niemal do końca dekady. Kiedy bowiem wydawało się, że osiągnęliśmy już przynajmniej takie minimum cywilizacji, że będziemy się kwalifikować na wielkie imprezy regularnie (co było opowiadane jako jeden z wyznaczników postępu, normalności, zachodnioeuropejskości), choćby i po to, by odbębniać tam te swoje trzy mecze w grupie, to orły Beenhakkera zaczęły się potykać w eliminacjach do mundialu w RPA.

Remis ze Słowenią, karny dla San Marino w meczu z San Marino, nieprzyjemna atmosfera wokół pracy szkoleniowca kadry w Feyenordzie Rotterdam, narastająca niechęć nowego prezesa PZPN Grzegorza Laty wobec Holendra, wreszcie porażka w Mariborze ze Słowenią, po której prezes Lato ogłosił publicznie dymisję selekcjonera. A wcześniej melancholino-wściekle-sfrustrowanym monologiem pożegnał go Dariusz Szpakowski, zapisując się (nie po raz pierwszy) w annałach sportowego komentatorstwa złotymi myślami o „małżeństwie z musu, nie z rozsądku”, rozgrzeszając piłkarzy („to nie jest ich wina”) i wzywając Beenhakkera do wzięcia odpowiedzialności za praktycznie przegrane eliminacje. Szpakowski pytał, wcale nie retorycznie, czy Holender znów będzie mówił o „polskich kompleksach” i o tym, że piłkarze nie rozumieją jego stylu gry, co po raz kolejny ujawnia ten drażliwy splot poczucia niższości, pragnienia dorosłości, potrzeby samostanowienia (także piłkarskiego) i tęsknego spoglądania w stronę zachodnich wzorców. Polskie losy trenera Beenhakkera można opowiedzieć na dwa, w gruncie rzeczy podobne sposoby, różniące się tylko rozłożeniem akcentów, i każda z tych narracji będzie jakimś wariantem prawdy. Można zatem historię Beenhakkera opowiedzieć jako bolesne zderzenie zachodnioeuropejskiego luzu, profesjonalizmu, morskiej pogody z kontynentalną powagą, węzłem ambicji i kompleksów, małym polskim piekłem, ale można je też opowiedzieć w kategoriach protekcji i lekceważenia: oto podstarzały trener z wielkiego świata przyjeżdża z kagankiem futbolowego światła do peryferyjnego kraju, a gdy po pierwszych sukcesach okazuje się, że ludzie, zasoby, instytucje i materiastawiają opór – buduje sobie tratwę ratunkową w postaci posady w zachodnim klubie.

Kadrę po Beenhakkerze objął na krótko Stefan Majewski, a potem Franciszek Smuda, który miał ją przygotować do Euro 2012. Na mistrzostwa świata w 2010 roku nie awansowaliśmy, następną wielką piłkarską imprezą było więc dopiero rozgrywane u nas i na Ukrainie Euro 2012. Długa kadencja trenera Smudy, pełna kuriozalnych meczów, potknięć, medialnej krytyki i gwałtownych zapaści, zakończona jako wariacja tradycyjnego scenariusza – czyli trzy mecze, ale tym razem aż dwa remisy i klęska – na odpadnięciu z grupy Euro 2012 – to jednak już nowa dekada i temat na nową opowieść, opowieść, która musiałaby zmierzyć się z wizjami, projektami i narracjami o polskiej modernizacji i nowoczesności, której organizacja mistrzostw Europy miała być wehikułem i ikoną.

Pisząc o szkole przegrywania w perspektywie własnego, osobistego, a jednak zanurzonego w we wspólnotowym i zbiorowym doświadczenia, chciałabym jeszcze napisać o tej, towarzyszącej mi (nam) przez całe lata dwutysięczne, dialektyce patosu i śmieszności, która stanowi podszewkę dialektyki nadziei i rozczarowania, entuzjazmu i frustracji. Żeby o niej opowiedzieć, trzeba streścić, jak zmieniały się praktyki kibicowskie: od gromadzenia się przed telewizorami i wyludnionych ulic miast (to motyw powszechny we wspomnieniach mundialu 1974) do zbiorowego kibicowania na ulicach, w strefach kibica, w pubach, ogródkach restauracyjnych i salach kinowych. Dla mnie więc historia Trzech Turniejów to korowód obrazów barwnych, biało-czerwonych manifestacji, pochodów radosnych, poprzebieranych kibiców na miejsca wspólnego kibicowania w akompaniamencie zbiorowych śpiewów, irytujących trąbek, radosnych wrzasków, a potem smutnych, smętnych powrotów. To uczucie, gdy zmartwiony pan w średnim wieku w biało-czerwonej czapce Stańczyka staje się obciążony tak bardzo gęstą, tak bardzo polską symboliką, gdy flagi „Tyskiego” (których przed mundialem w Niemczech rozdano chyba setki tysięcy), wloką się markotnie po bruku pospołu z ogonami szalików, gdy triumfalne „Polskaaaa biało-czerwoni” zamienia się na żałosne pieśni o tym, co i gdzie wsadzimy łobuzowi Podolskiemu (och, gdyby Leopold Tyrmand mógł wstać z grobu i dopisać do Złego inwokację do meczowych powrotów środkami transportu zbiorowego!), gdy byliśmy pełni nadziei i ufności, buty i dumy, a stajemy się śmieszni i sfrustrowani, pielęgnujemy w sobie porażkę, nurzamy się w klęsce i żenadzie. A smutny los marketingowych występów piłkarzy? Gdy przed każdym wielkim turniejem reklamują wesoło lub patetycznie telefonie komórkowe, uśmiechają się z tekturowych podobizn w bankach i z puszek gazowanych napojów, zachęcają do konsumpcji kremu z kury, a potem zbierają rytualne cięgi za brylowanie w reklamach i w akcjach promocyjnych zamiast na ciężkim treningu. To wszystko również w otoczce opowieści o normalności i Zachodzie, przecież na Zachodzie piłkarze też reklamują buty i coca-colę, chipsy i szampony przeciwłupieżowe. Tego też uczyliśmy się przy okazji pierwszego dwudziestowiecznego mundialu: obecności reprezentantów kraju w kapitalistycznej machinie, ich marketingowego wykorzystania, które było symbolem nowych, lepszych czasów, okazało się jednak posunięciem bardzo ryzykownym w warunkach chronicznego przegrywania.

Bibliografia:

90 lat PZPN, red. Andrzej Gowarzewski, Artur Fortuna i inni, Wydawnictwo GiA, Katowice 2010

Olga Drenda, Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2016

Andrzej Gowarzewski, Bożena Szmel, Biało-czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski (5) 1997-2008, Encyklopedia piłkarska FUJI, wydawnictwo GiA, Katowice 2008

Wojciech Kowalczyk Krzysztof Stanowski, Kowal. Prawdziwa historia, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2003

Janusz Wójcik, Przemysław Ofiara, Wójt. Jedziemy z frajerami. Całe moje życie, Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2014

Tato, reż. Maciej Ślesicki, Polska 1995

https://pl.wikipedia.org/wiki/Reprezentacja_Sri_Lanki_w_pi%C5%82ce_no%C5%BCnej_m%C4%99%C5%BCczyzn, dostęp 1.10.2016

***

Kornelia Sobczak – doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW

Ilustracja tytułowa: internet

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *