Rower 3/2011

igor: godot był kolarzem

Ze wszystkich objaśnień genezy tytułu Czekając na Godota najmilsze nie jest mi wcale to o prostytutkach zaczepiających Samuela Becketta na paryskiej ulicy Godot de Mauroy słowami „Na co się oszczędzasz? Na Godota czekasz?”, lecz inne, wedle którego pisarz usłyszał słynne nazwisko w tłumie ludzi czekających późnym popołudniem na trasie przejazdu Tour de France. Mimo że peleton dawno przejechał, widzowie jeszcze się nie rozeszli i ciągle stali na chodniku. Gdy Beckett, „zaciekawiony, zapytał ich, co tu robią, odpowiedzieli podobno, że czekają na Godota, najstarszego zawodnika, który wciąż jeszcze nie dojechał do mety” (Antoni Libera). Próbowano łączyć tego nieznanego kolarza z Rogerem Godeau, którego nazwisko wymawia się tak samo jak „Godot”, jednakże utytułowany francuski torowiec z lat pięćdziesiątych nigdy nie startował w Tourze, a z pewnością nie mógłby być w tamtych czasach najstarszym zawodnikiem peletonu (Godeau urodził się w 1920 roku, Beckett napisał sztukę na przełomie 1948 i 1949). Pojawiły się także inne warianty opowieści, według których czekały na Godeau dzieci, mechanicy rowerowi albo nawet sam tor kolarski (!), a rzecz miała się dziać w okolicach legendarnego toru w Roubaix lub Welodromu Zimowego w Paryżu. Abstrahując od wszystkich apokryficznych wobec wersji z Wielką Pętlą anegdot, opowieść ta pokazuje ona przede wszystkim miejsce tego wyścigu w imaginarium społecznym Francuzów. Nie sposób było wobec Touru przejść (i to niekiedy dosłownie) obojętnie – uwagę zwracało już samo pełne zaangażowania i wytrwałe dopingowanie kolarzy przez kibiców. Dobrze to po latach widać choćby po tym, że jeśli ktoś o Godeau pamięta, to głównie ze względu na tytuł dramatu. Nazwiska herosów francuskiego kolarstwa – zwycięzców narodowego Touru z tamtych lat, Robika czy Bobeta – są jednak o wiele lepiej znane.

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych dziennikarz sportowy Krzysztof Wyrzykowski wydał książeczkę pt. Tytani szos. Była to pozycja ważna i przełomowa – kolarstwu zawodowemu poświęcono w niej tyle samo miejsca, co kolarstwu amatorskiemu, przybliżając dzieje i funkcjonowanie tego pierwszego, ale pomijając kontekst ideologiczny. Wyrzykowski pisał o Tour de France m.in.: „Nie można go porównać do żadnej kolarskiej imprezy na świecie. Ma swoją wieloletnią bogatą historię, dramaty i anegdoty. Setki tysięcy zdjęć, tysiące książek i publikacji”. Zatem istnieje wyścig, którego nie da się porównać do żadnego innego? Jak to wytłumaczyć? Ówczesnym Polakom można było co nieco wyjaśnić przez analogię do Wyścigu Pokoju. Majowe szaleństwo, polska zbiorowa histeria wcale nie była wykreowana przez władze, to znaczy zaangażowanie naszych rodaków w ten wyścig było szczere (widać to najlepiej we wspomnieniach jego dotyczących). Przypominało to poniekąd lipcowe szaleństwo i histerię Francuzów. Mam zresztą wrażenie, że fascynacja Wyrzykowskiego Tour de France wyrastała w jakimś sensie z fascynacji Wyścigiem Pokoju, który został w Tytanach przedstawiony częściowo z perspektywy osobistej (m.in. nastoletniego łowcy autografów gwiazd wyścigu z 1958 roku, któremu trafia się podpis nikomu wówczas nieznanego Holendra, Pieta Damena, przyszłego nieoczekiwanego zwycięzcy zawodów). Oczywiście dzieliły i dzielą te dwie imprezy różnice nie do podważenia, z których tylko jedną była młodszość środkowoeuropejskiej imprezy. Dziś, w dwadzieścia lat po upadku komunizmu, systemu wspierającego wyścig, doszło do jego ostatecznej śmierci – po Wyścigu Pokoju zostały jedynie wspomnienia coraz starszych Polaków o kolarzach od Królaka i Wilczewskiego przez Kudrę, Magierę, złotą generację lat siedemdziesiątych aż po Langa i Piaseckiego.

Inaczej oczywiście rzecz ma się z Tourem. On wciąż trwa, angażując kolejne pokolenia. „Nowe wydarzenia spisywane w różnych językach usuwają w cień poprzednie, którymi pasjonowali się ojcowie i dziadowie dzisiejszych kronikarzy. Takie jest prawo sportu i prawo życia” – pisał Wyrzkowski. Ostatnie zdanie wprowadza paralelę „sport-życie”, niby banalną, lecz wykraczającą poza semantykę wygodnej metafory. Zbliżamy się znów do anegdoty z Beckettem – sugeruje nam ona pewien znamienny rys i jednocześnie podpowiada jedną z możliwości odczytania sensu wyścigu. Podążmy za nią, zostawiając na inną okazję te, które stwarzałoby Trio z Belleville Sylvaine’a Chomet, esej Rolanda Barthesa, płyta zespołu Kraftwerk czy Szkice piórkiem Andrzeja Bobkowskiego. Wymienione teksty kultury generują różnorodne tropy, przypadek Godota zwraca uwagę na określenia rodem z poetyki dzieła literackiego, na kształt narracji o życiu, z których dramat i epopeja są tymi najbardziej adekwatnymi. „Godot” odsłania też strukturę wyścigu – to, że wszystko się zmienia, a równocześnie wszystko w gruncie rzeczy dzieje się wedle tych samych reguł. Jeśli rozgrywamy cyklicznie kolejne warianty tego samego, to winno pojawić się, być może retoryczne, pytanie o sens tego wszystkiego. Nowe wydarzenia już nie tylko spisywane, ale przede wszystkim ukazywane usuwają w cień poprzednie, ale być może jeszcze bardziej tę metaforę pogłębiają. Jakże często oglądamy w telewizji obraz spokojnie jadącego peletonu, w którym nic się nie dzieje? Nowoczesna technologia transmisji obnażyła kolejny aspekt „wyścigu-życia”. Życie też bywa nudne i to niejednokrotnie, choć pewnie wystarczy jakiś drobiazg, kot wyskakujący nam na jezdnię, chwila nieuwagi, zagapienia, by ktoś się przewrócił, pociągając za sobą innych.

Postój wyścigu spowodowany strajkiem rolników, Tour de France, 1982. © Harry Gruyaert / Magnum Photos.

To, co rządzi narracją najbardziej prestiżowego wyścigu kolarskiego świata, możemy uporządkować wokół kilku tematycznych kluczy. Po pierwsze, oszustwa, skandale i nadużycia – cała epopeja dopingowa, ciągnącą się od kilkudziesięciu lat i zmuszającą kolejnych kolarzy do oddawania zwycięstwa w poszczególnych etapach, a niekiedy i w całym Tourze (wcześniej było tylko narkotyzowanie się i napełnianie bidonu napojami wyskokowymi), która zdaje się nowoczesną wersję tego, czym w czasach heroicznych było pozbywanie się przeciwników przez dodanie im trucizny do pokarmów, posypanie swędzącym proszkiem za koszulkę, przebicie opony etc. Do annałów oszustw przeszło przejechanie przez kolarzy pociągiem kilkunastu kilometrów trasy. Od samego początku budziło protesty również sędziowanie – stronnicze (z zawodów wycofywały się całe drużyny narodowe jak Belgia czy Włochy) albo nazbyt drobiazgowe (najsłynniejsza historia pochodzi z czasów, gdy nie wolno było zawodnikowi pomagać i musiał sobie w przypadku defektu radzić sam, to casus Eugena „Cricri” Christophe’a: prowadząc na etapie górskim, złamał sobie widelec, na swoje szczęście znalazł kuźnię, ale i tak dostał od komisarzy 10 karnych sekund, bo gdy kolarz naprawiał sobie rower, pomocnik kowalski kalikował mu miech).

Po drugie, tragedie życiowe, wielkie porażki i spektakularne pojedynki. Pechowcy – wycofujący się z trasy liderzy jak Pascal Simon, który ze złamaną łopatką jechał na czele niemal przez pół wyścigu, czy Cyrille Guimard dowieziony na wózku inwalidzkim na start, siłą usunięty przez lekarzy z peletonu i to w ostatnim tygodniu zmagań. Nie obyło się bez tragedii – czterech śmierci w trakcie wyścigu: jedna w czasie kąpieli w morzu w dniu przerwy i trzy na trasie, przy czym zarówno Pireneje, Alpy, jak i nadmorskie Mont Ventoux zebrało swoje żniwo – jednej z tych śmierci nikt nawet nie zarejestrował i nikogo przy niej nie było, inną oglądały miliony w telewizji. Karierę dobrze się zapowiadającego Rogera Rivière’a z kolei zakończył upadek w pirenejską przepaść i wózek inwalidzki. Przegrana całej nagrody w karty, śmierć dwukrotnego zwycięzcy Bottechii w niewyjaśnionych okolicznościach w czasach Mussoliniego, samobójstwo z powodu zdrady żony itd. Wiecznie drudzy jak Jan Ullrich, Joop Zoetemelk czy Raymond Poulidor, których łączny bilans zawiera się dwóch zwycięstwach i osiemnastu podiach. Napuszczanie kolarzy na siebie, judzenie, ciche sojusze grup, wielka taktyka, blefy – udawanie słabości tylko po to, by skontrować głównego rywala i pokonanego zostawić w górach (słynna rozgrywka Anquetil-Poulidor na Puy-de-Dôme). Łamanie niepisanych zasad, że ostatni etap to etap przyjaźni (zwycięstwo Robika w 1947). Trzy tysiące kilometrów i przegrana o 8 sekund na Polach Elizejskich w ostatnim dniu wyścigu (1989).

Ten ostatni fakt miał miejsce w trakcie najzaciętszego wyścigu w historii. LeMond pokonał wówczas swojego francuskiego rywala, Laurenta Fignona. Na piątym etapie, jeździe na czas, LeMond zdobył prowadzenie, odebrane mu przez Fignona po etapie dziesiątym. Po etapie piętnastym LeMond znów prowadził, jednak po dwóch dniach Francuzowi ponownie udało się odzyskać koszulkę lidera. Różnica między tymi zawodnikami podczas tego wyścigu nigdy nie przekroczyła jednej minuta. Przed ostatnim etapem, czasówką z metą na  Champs-Élysées, Fignon miał 50 sekund przewagi nad drugim w klasyfikacji LeMondem. Amerykanin, m.in. dzięki zastosowaniu nowoczesnej kierownicy („lemondki”) i aerodynamicznego stroju wygrał ostatni etap, uzyskując na nim 58-sekundową przewagę nad Fignonem, który na metę przyjechał z drugim czasem. Dało to Amerykaninowi 8 sekund przewagi w klasyfikacji generalnej. Co więcej trzeci na mecie w Paryżu Pedro Delgado miał sumaryczną stratę 3minuty 34 sekundy, ale gdyby nie spóźnił się na prolog 2 minuty 54 sekundy, od Lemonda dzieliłoby go tylko 40.

Greg LeMond i Bernard Hinault, 1986 Tour de France Photo Copyright © Graham Watson

Zarówno Fignon jak i LeMond byli najciekawszymi osobowościami peletonu lat osiemdziesiątych. Fignona Francuzi i nie tylko oni nie lubili, mimo że był jednym z najmłodszych zwycięzców Touru – nazywali pogardliwie „intelektualistą” lub „profesorem”, bo był Paryżaninem, studiował weterynarię i jeździł w okularach optycznych. Jak również dlatego że był wybitnym taktykiem, chłodno kalkulującym, i wygrywając dwa razy Tour, pokonał ulubieńców publiczności – za pierwszym wygrał z Pascalem Simonem (owego nieszczęśnika ze złamaną łopatką), a drugi raz zdeklasował wielkiego mistrza – bretońskiego chłopa Bernarda Hinaulta, który walczył o swoją piątą wygraną i który „najpierw atakował, a później myślał”. Fignon miał kłopoty z amfetaminą, niemniej nie wpadł na żadnej wielkiej imprezie. Gorzką ironia dla Francuzów jest to, że nigdy później żaden z ich rodaków nie był tak bliski wygranej Wielkiej Pętli jak Fignon w 1989 (od 1985 roku żaden Francuz nie zajął pierwszego miejsca).

LeMond jechał świetnie w 1985 roku, ale jego liderem był Hinault, który przeżywał poważny kryzys i w związku z tym LeMond musiał go wyciągać na pierwsze miejsce. W geście wdzięczności w 1986 to Hinault miał pomóc Amerykaninowi, ale w następnym roku Hinault niepokojąco długo prezentował dobrą formę i skandal wisiał w powietrzu. W końcu jednak LeMond odzyskał siły i wygrał. Sponsor zespołu, Bernard Tapie, by udowodnić światu, że zawodnicy mimo wszystko się kochają, wymyślił, że LeMond pomoże wjechać Hinault na Alpe d’Huez i trzymając sie za ręce, przejadą razem linię mety. Tak też się stało, a w świat poszło piękne zdjęcie. Dziś uważa się, że było to jedno z najbardziej obłudnych i niesmacznych wydarzeń w dziejach kolarstwa. Obaj byli kolarze nie cierpią się do dziś, Hinault twierdzi zaś, że być może to zdjęcie mogło być największym błędem w jego karierze. Ciekawostką jest także to, że LeMond miał przed dramatycznym Tourem 1989 dwuletnią przerwę spowodowana wypadkiem na polowaniu (jego szwagier wypalił mu ze śrutu w brzuch, co jest zapewne najlepszym argumentem przeciw łowiectwu) i w 1989 jechał z 37 odłamkami w ciele, nie mając żadnego wsparcia ze strony słabej grupy. Równie dziwne, choć bardziej przewidywalne było ostatnie zwycięstwo LeMonda w 1990 roku, kiedy to już w lepszej grupie nie wygrał żadnego etapu, był zupełnie niewidoczny, a mimo to zwyciężył zdobywając żółtą koszulkę dopiero na przedostatnim etapie (bardzo rzadka sytuacja – do dziś na 97 edycji Touru zdarzyło się tylko siedem razy, by ktoś wygrał wyścig bez zwycięstwa etapowego; ostatnio w ubiegłym roku).

Po trzecie, to, co dodaje smaku, ale także składa się na ten cały teatr absurdu, to nieśmiertelne anegdoty. Anegdoty-figury. Część z nich została już przeze mnie przywołana. Ale niektóre wykraczają poza ramy dramatu, tragedii, oszustwa czy pojedynku. Bo co powiedzieć o śpiącym pod drzewem liderze, który chciał sobie chwilę odpocząć, napił się wina i zdrzemnął? Albo o Korsykaninie, który zderzył się z osłem i jak w kreskówce braci Warner, wylądował na grzbiecie zwierzęcia, które pognało w przeciwnym niż cykliści kierunku? Po odzyskaniu roweru nieszczęśnik nie ujechał daleko, gdyż ze skały urwał się odłamek i ugodził go w sam czubek głowy. Albo o Bernardzie Thévenecie, który w wyniku lekkiego wypadku w górach doznał amnezji, po czym kontynuował jazdę zastanawiając się, dokąd jedzie, w jakim wyścigu, który może być, jak daleko do mety. I szukał odpowiedzi u zdezorientowanych kolegów i swojego dyrektora sportowego.

Po czwarte i najważniejsze sama idea. Idea wysiłku ponad miarę, nieraz zupełnie niedorzecznego, by wspomnieć tylko dwustukilometrowe ucieczki zakończone defektami lub przegraną w ostatniej chwili. Nigdy niekończąca się, jakże wymowna, pętla: znaleźć swoje miejsce w szyku, w peletonie, drużynie. Być pomocnikiem od czarnej roboty i harować na rzecz kogoś, kogo się nie znosi. Wozić bidony i akurat, gdy przytrafi się lepsza forma, nie móc odjechać, bo każą zostać w peletonie, a czasem nawet czekać w miejscu lub wrócić po swego lidera. Albo oddać mu własny rower. Ucieczka w kilka osób, podczas gdy jedynie o zwycięzcy etapu się pamięta i tylko ten przechodzi do historii. Przepychanki i faulowanie. Tu jesteś sprinterem, tu góralem, tu czasowcem, tu możesz wygrać wyścig. Tu wsiadasz do samochodu, do przysłowiowego „autobusu z napisem koniec”. A kiedy musisz się wycofać, to najczęściej ze łzami gniewu i bezsilności. I tak się kręci. Pasjonujący spektakl, który rozegramy jeszcze raz za rok, znów od nowa.

Źródła:

1. Roland Barthes, Mitologie, tłum. Adam Dziadek, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2008.

2. Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem, Towarzystwo Opieki nad Archiwum Instytutu Literackiego w Paryżu, Wydawnictwo CiS, Warszawa 1997.

3. Antoni Libera, Wstęp [w:] Samuel Beckett, Dramaty, tłum. Antoni Libera, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław-Kraków 1995.

4. Krzysztof Wyrzykowski, Tytani szos, Sport i Turystyka, Warszawa 1978.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *