Trwająca od lat dyskusja wokół słuszności trigger warnings przynosi wiele możliwych odpowiedzi. Niezależnie jednak od tego, którą stronę zajmiemy w konflikcie i która z nich jest ostatecznie tą słuszną, nie ulega wątpliwości, że trigger warnings stanowią podłoże do niezwykle ciekawej i ważnej dyskusji o przestrzeni publicznej. Pytania o triggery prowokują te inne, nieco bardziej ogólne i, jak mi się wydaje, ostatecznie ważniejsze: jakiego typu komunikaty dopuszczamy do publicznego obiegu? Czyją perspektywę uwzględniamy? Czym jest wrażliwość, która staje się punktem zapalnym tej dyskusji i kto ma prawo do wyznaczania jej granic? Do kogo należy albo – komu przysługuje, a komu nie? Pomijając kwestie psychologiczne, trigger warnings pozwalają ujawnić niektóre relacje władzy w kulturowym obiegu i negocjować pozycje poszczególnych aktorów. Prowadzone pod ich pretekstem rozmowy pokazują również, że wrażliwość jest pojęciem skomplikowanym i skontekstualizowanym; może zarazem stanowić ideologiczny konstrukt i nieść w sobie polityczną siłę do emancypacji.
Książka, której poświęcam niniejszy tekst – White Fragility. Why It Is So Hard For White People To Talk About Racism Robin DiAngelo – nie zabiera bezpośrednio głosu w dyskusji o trigger warnings, ale dyskusja ta jest dla niej interesującym kontekstem. DiAngelo, jak tytuł jej książki wskazuje, tłumaczy ukuty przez siebie termin „białej wrażliwości”1, pokazując, że biali ludzie, a w zasadzie przedstawiciele białej liberalnej klasy średniej w Stanach Zjednoczonych, są zbyt wrażliwi, by rozmawiać otwarcie o współczesnych formach rasizmu. Jakakolwiek próba poruszenia tematu rasy w kręgach białych „postępowców”, jak twierdzi DiAngelo, każdorazowo kończy się którąś z następujących reakcji: unikiem, zaprzeczeniem, emocjonalnym wycofaniem, kłótnią, płaczem [DiAngelo 2018: 287]. Chęć rozmowy o rasizmie albo, co gorsza, zwrócenie uwagi rozmówcy na jego rasistowskie zachowanie narusza delikatną tkankę białej tożsamości i wywołuje niezwykle silną reakcję emocjonalną: wielkie słowo na „r” przywołuje w białych wielką traumę (traumę czego? Wstydu i poczucia winy za własne przywileje i wyrządzone krzywdy?), traumę tak głęboko ucieleśnioną, że niemożliwą do zwerbalizowania. DiAngelo przytacza, przykładowo, anegdotę z prowadzonych przez siebie antyrasistowskich warsztatów, na których jedna z uczestniczek wyszła z pomieszczenia w ataku paniki po tym, jak zwrócono jej (w delikatny i dyplomatyczny sposób – podkreśla autorka) uwagę na przejawiający się w jej postępowaniu rasizm; na przerwie część uczestników zwróciła się do prowadzącej z informacją o słabym zdrowiu kobiety i możliwym ataku serca wywołanym konfrontacją [DiAngelo 2018: 272-273].
DiAngelo tłumaczy, że biała nadwrażliwość jest efektem socjalizacji białej klasy średniej do życia w środowisku społecznym (pozornie) odseparowanym od kwestii rasy. Biały przywilej wytwarza specyficzną delikatność, wobec której każda wzmianka o rasizmie wywołuje trudny do zniesienia stres. Wiąże się to w dużej mierze z fałszywą definicją rasizmu. W północnoamerykańskiej świadomości, jak twierdzi, rasizm postrzegany jest powszechnie jako świadoma i aktywna wrogość wobec ludzi innej rasy. Rasistami mogą być jedynie ludzie źli, w związku z czym każde wskazanie na przejaw rasizmu obecny w zachowaniu jakiejś osoby stanowi jednocześnie oskarżenie tej osoby o bycie „złym człowiekiem” – dla białego postępowca to być może jedna z najgorszych obelg.
Według DiAngelo manifestują się w tym dwa zasadnicze, powiązane zresztą ze sobą, problemy: z jednej strony założenie o indywidualistycznym i autonomicznym charakterze podmiotu, a z drugiej założenie o moralnej opozycji dobry/zły. W pierwszym przypadku, jak wskazuje autorka, chodzi o to, że przedstawiciele białej postępowej klasy średniej przyzwyczaili się myśleć o sobie jako o jednostkach, które mają całkowity wpływ na to, kim są. Świadczy to o ich społeczno-ekonomicznym przywileju, który sprawia, że komfortowa sytuacja życiowa daje (fałszywe) poczucie niezależności i kontroli nad własnym losem (być może ludzie, którzy wierzą, że są całkowicie niezależni od swojego otoczenia to zawsze ludzie skrajnie uprzywilejowani?). Drugi problem, wynikający bezpośrednio z pierwszego, oznacza, że o byciu złym bądź dobrym człowiekiem świadczą świadomie podejmowane działania. Przeto rasizm zredukowany w popularnej definicji do swojego konkretnego i ekstremalnego przejawu w postaci świadomej nienawiści i przemocy, jest czymś złym i dotyczy jedynie ludzi złych. Głęboka wiara białych postępowców we własne dobre intencje (w końcu w podziale na dobrych i złych chodzi głównie o intencje) i przekonanie o własnej niewinności całkowicie uniemożliwia dostrzeżenie własnego rasizmu i, co więcej, sprawia, że każda próba ujawnienia go zostanie odebrana jako zamach na moralną integralność.
Skądinąd pokazuje to też zasadniczy problem z przywiązaniem białej klasy średniej do pewnej wizji moralności, rozumianej jako uniwersalny zestaw zasad, obejmujący wszystkich ludzi bez wyjątku i oparty na założeniu, że wszyscy są wolni i równi. Jakkolwiek szczytne byłoby to założenie (w swych intencjach), w rzeczywistości ma przede wszystkim charakter ideologiczny i jako takie sprzyja ignorowaniu faktycznej sytuacji społecznej. Co więcej, taki model moralności umożliwia kategoryzowanie ludzi zgodnie z podziałem dobry/zły – w zależności od stosunku do ustanowionych zasad, które, rzecz jasna, ustanawiane są w zgodzie z konkretną społeczno-ekonomiczną hierarchią. Ostatecznie służy to przede wszystkim – jeśli nie jedynie – legitymizacji i fałszywej uniwersalizacji uprzywilejowania panującej grupy społecznej.
Problem został wyrażony chociażby w przywoływanym przez DiAngelo wystąpieniu Jamesa Baldwina w programie Dicka Cavetta w latach 60. Podczas spotkania Paul Weiss, biały profesor z Yale, krytykował Baldwina za to, że nadmiernie koncentruje się na różnicach (kolorze skóry) zamiast afirmować to, co dla ludzi wspólne. Baldwin odpowiedział: „Chcesz, bym dokonał aktu wiary, ryzykując własne życie w oparciu o jakiś idealizm, który, jak twierdzisz, istnieje w Ameryce, a którego ja nigdy nie widziałem” [tłum. własne]2. Jak wiele osób zostało uciszonych przez białych liberałów słowami: „Zamiast narzekać, doceń to, co w życiu piękne”? Afirmacja pozytywnych wartości i wizji świata zbyt często okazuje się przywilejem tych, których stać na poczucie bezpieczeństwa; w ich głosach ze szczytnego postulatu zmienia się w zasłonę dymną. „Ślepota na kolor”, odnosząca się do liberalnej utopii równości mimo różnic, w rzeczywistości jest ideologicznym wytrychem umożliwiającym zachowanie status quo. Postępowy biały liberał z klasy średniej może mówić, że znaczenia nie mają kolor skóry, płeć, pieniądze, pochodzenie czy pozycja społeczna, ponieważ żadna z tych rzeczy w jego osobistym doświadczeniu nigdy nie uniemożliwiła mu realizacji własnych potrzeb i nie uczyniła go obiektem dyskryminacji. Nawet jeśli naprawdę w to wierzy, nie jest to prawdą – ani w tym sensie, że ludzie są równi, ani w tym, że nie jest rasistą. Świat społeczny jest zawsze czymś więcej niż nam się wydaje.
Postawa ignorująca kolor skóry nie świadczy o braku uprzedzeń, ale o ich głębokim zinternalizowaniu. Rzeczywisty rasizm wykracza poza popularne definicje, ma charakter systemowy i tkwi u podstaw struktur społecznych zachodniego świata (i „białości” w ogóle), o czym DiAngelo przypomina na każdym kroku (choć, trzeba przyznać, robi to dość oględnie). Kryjąca się za społecznym daltonizmem ideologia ukrywania rasy sprawia, że faktyczny rasizm staje się, w pewnej perspektywie, niemożliwy do zauważenia, a jego symptomy (takie jak segregacja północnoamerykańskich miast [DiAngelo 2018: 137-138]) ulegają racjonalizacji i naturalizacji. Popularność deklaracji o niepostrzeganiu innych przez pryzmat koloru ich skóry nie świadczy o tym, jak chcą niektórzy, że żyjemy w czasach postrasy, w których kolor skóry przestał mieć znaczenie, ale o tym, że biali postępowcy nie chcą się już tą rasą zajmować (jeśli w ogóle kiedykolwiek się nią zajmowali). Podobne deklaracje są zresztą doskonałym narzędziem zacierania śladów wszelkiej opresji i nierówności społecznych.
I w tym sensie biali postępowcy są, jak twierdzi DiAngelo, zbyt wrażliwi. Tak bardzo przyzwyczajeni do własnego przywileju, nie są zdolni do opuszczenia strefy komfortu i zrozumienia tego, co dla osób niebiałych jest oczywiste – powiedzieć, że kolor skóry nie ma znaczenia albo że docenia się wszelką różnorodność bez zastrzeżeń, to nic nie powiedzieć; to unikać jakiegokolwiek zaangażowania w imię świętego spokoju i podtrzymywać fantazję o własnej niewinności.
Robin DiAngelo jest (białą) akademiczką, ale przede wszystkim od dwudziestu lat zajmuje się pracą edukatorską na rzecz społecznej sprawiedliwości i różnorodności. Jej książka uwzględnia wypowiedzi socjologów i teoretyków zajmujących się rasizmem i białością, jednak głównie stanowi przewodnik po jej osobistym doświadczeniu edukatorskim i wyciągniętych z niego wnioskach. Wywód DiAngelo bywa monotonny i repetytywny, szczególnie w drugiej połowie, kiedy przestaje tłumaczyć wprowadzane pojęcia i zarysowywać społeczny obraz omawianych problemów, a zaczyna koncentrować się przede wszystkim na psychologicznych mechanizmach białej wrażliwości. Ale ambicje książki nie są teoretyczne, raczej popularyzatorskie albo w zasadzie – poradnikowe. Dlatego też pewnie osiągnęła tak wielki sukces w Stanach Zjednoczonych, gdzie zebrała mnóstwo pozytywnych recenzji i przez rok utrzymywała się na liście bestsellerów New York Timesa.
White Fragility jest książką białej liberałki skierowaną do innych białych liberałów i ma konkretny cel: wytknąć nieuświadomioną hipokryzję i wskazać ścieżkę poprawy (chociaż, trzeba przyznać, nie proponuje tu wiele więcej poza nieco rozwiniętym i zniuansowanym „zamknąć się i słuchać”). I tu stanowczość, z jaką DiAngelo powtarza raz za razem tę samą tezę, spełnia swoją funkcję doskonale. Forma książki jest uproszczona, nakierowana praktycznie, dosadna, ale też trochę coacherska. „Coacherskość” znajduje zresztą wyraz w sposobie, w jaki autorka używa swojego głównego pojęcia białej wrażliwości, które nieodzownie łączy się z dobrze już osadzoną w liberalnym dyskursie formułą „wychodzenia ze strefy komfortu” w imię osobistego rozwoju.
Chociaż DiAngelo od samego początku podkreśla, że rasizm jest zjawiskiem złożonym, poświęca zaskakująco mało uwagi, by to skomplikowanie naświetlić. W efekcie traktuje twierdzenie o złożoności jako łatwy wytrych w argumentacji dowodzącej, że biali ludzie, skłonni do uproszczeń, nigdy nie mają racji i zawsze ponoszą winę. Kelefa Sanneh, dziennikarz New Yorkera, zauważa, że świat opisywany przez DiAngelo jest światem jednowymiarowym, w którym ludzie dzielą się na białych i innych [Sanneh 2019]. W tym świecie biali ponoszą całkowitą odpowiedzialność za rasizm i jego zwalczanie, ale, jak wskazuje dziennikarz, to twierdzenie, z którym generalnie można się zgodzić, ma też problematyczne konsekwencje. Założenie, że biali ponoszą pełną odpowiedzialność jest jednocześnie założeniem, że posiadają pełnię władzy. Jednak DiAngelo nie jest zainteresowana subtelnościami, i trzeba przyznać, że takie podejście z pewnością świetnie sprawdza się w realizacji zamierzonego celu. Nie chodzi jej w końcu o to, by przełamywać podziały lub zwrócić się ze swoimi tezami do kogoś spoza krytykowanej grupy.
Autorka przyjmuje pozycję ukorzonej białej kobiety, która zrozumiała swoje błędy i wie, że jedyny punkt wyjścia, na który może sobie pozwolić, to autokrytyka. Ponieważ DiAngelo to rozumie, może mówić z pozycji oświeconej do innych białych osób – pouczać je, tłumaczyć im cierpliwie (może z lekkim poczuciem własnej wyższości), jak powinny się zachowywać. Osoby niebiałe pozostają daleko na horyzoncie, nawet, jeśli stanowią główny punkt jej odniesienia. Trudno przy tym nie mieć wrażenia, że autorka pisze o białych protekcjonalnie, ukazując ich jako zinfantylizowanych, niedojrzałych intelektualnie, manipulujących emocjami. Ona jest jak zmęczony rodzic, oni jak rozwydrzone dzieci, które trzeba przywołać do porządku. „Oferuję ci okazję do nauki” – zwraca się do jednej z uczestniczek warsztatu, której trudno przyjąć głos krytyki [DiAngelo 2018: 196]. DiAngelo, co więcej, jest tym rodzicem, który mówi swojemu dziecku: „nie becz, nie bądź miękka, inne dzieci mają gorzej”. Ale wiemy przecież, że rodzic, chociaż przeważnie występuje z pozycji autorytetu, nie zawsze ma rację – i przyznaję, że ilekroć DiAngelo opowiada jakąś anegdotę ze swojej pracy o obrażających się uczestniczkach, zastanawiam się, jak to zdarzenie wyglądało naprawdę. Nie odmawiam autorce kompetencji edukatorskich – zajmuje się tym długo i zakładam, że się na tym zna. Nie jest też w sumie tak, że nie wierzę w przebieg przytaczanych historii. Zastanawia mnie natomiast słuszność stosowanej przez nią retoryki.
Nie bez przyczyny zaznaczam, że autorka jest kobietą, podobnie jak biorące udział w jej warsztatach osoby, o których wspomina w książce. Próżno szukać tu opowieści o obrażających się, wrażliwych mężczyznach, nawet jeśli na poziomie ogólnym DiAngelo mówi, że liberalny rasizm nie zna różnicy płci. Autorce zdarza się porównywać rasistowskie mechanizmy społeczne z dyskryminacją ze względu na płeć, jednak seksizm, podobnie jak każda inna opresja niezwiązana bezpośrednio z rasą, ma w jej wizji świata znaczenie drugorzędne. Kobiety są dla niej zresztą najbardziej problematycznymi przedstawicielkami białej klasy średniej, czemu daje wyraz poświęcając cały rozdział „łzom białych kobiet”. Jeśli jesteś kobietą, pisze w nim, i zbiera ci się na płacz w towarzystwie osoby niebiałej, bo usłyszałaś właśnie wstrząsającą opowieść o rasistowskiej przemocy albo ktoś zarzucił ci rasizm, powstrzymaj się. Nikt nie chce twojego współczucia i, co więcej, zbyt wiele razy łzy białych kobiet stały się pretekstem do linczu czarnoskórych [DiAngelo 2018: 311-326].
To przecież niezwykle powierzchowna krytyka, ślepa na złożoność relacji władzy, przerzucająca odpowiedzialność na inną dyskryminowaną grupę. Tak jakby różne formy społecznej przemocy można by podzielić na niezależne względem siebie typy dyskryminacji i hierarchicznie uporządkować. Zjadliwość wobec kobiet doskonale zresztą uwidacznia problematyczność podejścia DiAngelo. Autorka odtwarza stereotyp wrażliwej, rozemocjonowanej kobiety, by dowieść swoich racji, co pokazuje tylko, że nie widzi wiele więcej poza wierzchołkiem góry lodowej. I tu warto przywołać dyskusję o trigger warnings, które – przypomnijmy – mają swój początek w feministycznej blogosferze. Ich pierwotną funkcją miała być ochrona ofiar przemocy seksualnej przed treściami, które mogłyby przywołać traumatyczne doświadczenia. Niezależnie, powtórzę, od psychologicznej zasadności trigger warnings, wiele prób ich wprowadzenia stanowi de facto świadectwo dochodzenia do głosu uciszanych i marginalizowanych dotąd w publicznym dyskursie ofiar przemocy i dyskryminacji. W tym sensie można mówić o emancypacyjnym wymiarze wrażliwości, której afirmacja sprzeciwia się liberalnej narracji o zaciskaniu zębów i zwalczaniu słabości. Narracji, która, dodajmy, zamiata społeczne nierówności pod dywan, twierdząc, że są wymysłem tych, którym się w życiu nie powiodło.
Wróćmy do White Fragility. DiAngelo, na co zwraca uwagę również wspomniany już Sanneh, koncentruje się na kwestiach, które zbiorczo można by określić, z pewną złośliwością, jako problemy „dobrego wychowania”. Na swoich warsztatach, organizowanych przede wszystkim dla pracowników korporacji, edukatorka uczy, jak ze sobą rozmawiać, jak przyjmować krytykę, jak przyznawać się do popełnionych w towarzystwie osób niebiałych błędów. W warsztatach biorą udział osoby niebiałe, ale przeważnie wspominane są w książce jako osoby bierne, dziękujące w kuluarach edukatorce za jej antyrasistowską działalność. W perspektywie DiAngelo ich postawa, nieco znużona, ale pełna cierpliwości, staje się wzorem rasowego savoir vivre’u. To oczywiście ważne kwestie, bo to, jak zachowujemy się wobec siebie w życiu codziennym wpływa na nasze wzajemne poczucie bezpieczeństwa i zaufania. Ale jednocześnie DiAngelo, która krytykuje indywidualizm białych ludzi, przekonując, że pewna generalizacja jest konieczna, by móc dostrzec siebie jako jednostkę w szerszym kontekście społecznym, ostatecznie oferuje przede wszystkim – tak, tu znowu w grę wchodzi coacherska nowomowa – indywidualny rozwój. Jeśli chcesz się rozwinąć, wyjdź ze swojej strefy komfortu! Czy rzeczywiście atakowanie pojedynczych białych ludzi, czy to w psychospołecznym poradniku, czy podczas korporacyjnych warsztatów z różnorodności, jest tym, co nas zbawi? (Mówię „zbawi”, bo DiAngelo określa diagnozowane przez siebie problemy jako najbardziej problematyczne z perspektywy współczesnego rasizmu).
Do tej coacherskiej retoryki, nastawionej na zwalczanie słabości i samorozwój pod sztandarem kapitalistycznego dobrobytu, pojęcie wrażliwości (zwanej inaczej „brakiem dystansu do siebie”) pasuje idealnie. Ale atakowanie wrażliwości – nawet jeśli zawęzi się ją do „białej wrażliwości” – to ryzykowna gra, w której prawdopodobnie nie oberwą ci, którym się naprawdę należy. DiAngelo stawia akcenty w niewłaściwych miejscach i, podobnie jak jej docelowi czytelnicy, zaciera ostatecznie sedno diagnozowanych przez siebie problemów. Nie chodzi w zasadzie o to, że biali ludzie są zbyt wrażliwi, a raczej o to, że nie potrafią zrozumieć swojego uwikłania w społeczne struktury i używają emocji do manipulowania publicznym dyskursem. To świetna okazja do tego, by zastanowić się nad społecznymi znaczeniami wrażliwości, mam jednak poczucie, że koncentrowanie się na niej tak, jak robi to DiAngelo, zafałszowuje faktyczny stan rzeczy. To działanie raczej na symptomach, które może sprzyjać – no właśnie – zakrywaniu szerszego planu. Autorka określa „antyrasizm” postępowej klasy średniej w Stanach Zjednoczonych jako powierzchowny i, koniec końców, rasistowski, ale proponowane przez nią rozwiązania ostatecznie poza powierzchnię nie wykraczają. Pod koniec książki DiAngelo, tłumacząc, jak powinniśmy zrewidować nasze założenia dotyczące rasy, mówi między innymi, że „rasizm jest skomplikowany i nie muszę rozumieć każdego niuansu reakcji [na moje rasistowskie zachowanie], by ją zaakceptować” [DiAngelo 2018: 335] [tłum. własne]. Zgoda, na poziomie praktycznym ta zasada rzeczywiście będzie się sprawdzać, ale czy w sytuacji systemowej, ugruntowanej w strukturach społecznych opresji i dyskryminacji, będzie długoterminowo skuteczna? I czy rzeczywiście trzeba nam budować język społecznej sprawiedliwości na założeniu, że wrażliwość jest naszym największym wrogiem, którego możemy pokonać, wychodząc ze strefy komfortu?
Przypisy:
- Po raz pierwszy DiAngelo pisała o tym w tekście akademickim: Robin DiAngelo, White Fragility, „International Journal of Critical Pedagogy” 2011, nr 3. ↩︎
- Nagranie z programu zyskało dużą popularność po premierze filmu Raoula Pecka Nie jestem twoim murzynem (2016), z którego prawdopodobnie DiAngelo zaczerpnęła inspirację. W źródłach pojawiają się trzy różne daty emisji programu: 1964, 1965 i 1968, dlatego podaję jedynie zakres czasowy. ↩︎
Bibliografia:
Robin DiAngelo, White Fragility, „International Journal of Critical Pedagogy” 2011, nr 3;
Eadem, White Fragility. Why It Is So Hard For White People To Talk About Racism, Beacon Press, Boston 2018;
Eliza Berman, Watch James Baldwin Talk Race in America in a Clip From I Am Not Your Negro, „Times” z 3 lutego 2017, https://time.com/4656492/james-baldwin-i-am-not-your-negro-documentary/, dostęp 1 maja 2020;
Kelefa Sanneh, The Fight To Redefine Racism, „The New Yorker” z 19 sierpnia 2019, https://www.newyorker.com/magazine/2019/08/19/the-fight-to-redefine-racism, dostęp 1 maja 2020.
Zofia Jakubowicz-Prokop – absolwentka Instytutu Kultury Polskiej UW, doktorantka w Międzydziedzinowej Szkole Doktorskiej UW. Publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”. Interesuje się filozofią feministyczną, literaturą i literackimi wariacjami na temat natury.
ilustracja tytułowa: “Cracked glass surface”, pikrepo.com, CC NC