Przemoc 12/2014

kornelia sobczak: ciało rudego. w poszukiwaniu języka przemocy

Kamienie na szaniec to książka owiana bardzo silną legendą powstania i recepcji, można by nawet rzec – zmitologizowana i to zmitologizowana po wielokroć. Po wielokroć, ponieważ kolejne warstwy mitologizacji nakładają się na siebie, tworząc legendę „czegoś więcej niż książki”. Zręby owej mitologizacji czy też recepcji wykraczającej poza zwykłą popularność, znajdziemy już niemal natychmiast po wydaniu książki. Kamienie… z miejsca stały się wielkim „hitem” podziemnej literatury okupacyjnej, już wtedy wzorcotwórcze, już wtedy ich bohaterowie włączeni do panteonu bohaterów narodowych.  Doskonale weszły też w rolę, z myślą o której były pisane – okupacyjnej lektury „ku pokrzepieniu serc”, dającej narracyjną ramę i uwznioślającej sens działalności podziemnych harcerzy.  „Tacy chłopcy jak oni tworzą historię, taka historia jak ich – tworzy literaturę” – pisał w jednej z pierwszych recenzji Karol Lipiński. Do niewątpliwej popularności w czasie okupacji Barbara Wachowicz dopisuje też ex post, (ale przecież dla mitu nie ma to większego znaczenia) legendę powstania książki pisanej jak w gorączce, „w ciągu kilku dni”, której autor „czuł się jak medium, przez które wypowiada się jakaś wielka siła, siła podstawowych wartości” wyrzucając z siebie słowa, które odręcznie zapisywała w małej oficynce pod Pruszkowem jego żona, Janina.

Kolejnych warstw „legendy recepcji” dostarczają lata powojenne, a sprzyja temu szczególna pozycja książki, która w okresie stalinowskim była zakazana (idealne warunki dla tworzenia się mitu(1)), później zaś stała się lekturą szkolną, którą pozostaje do dziś (doskonałe warunki do utrwalania i kostnienia modelu recepcji). A kiedy w 1988 roku Janusz Tazbir w eseju Kamienie milowe polskiej świadomości na łamach „Polityki” stworzył subiektywne zestawienie dwunastu tekstów, które „bądź to najlepiej ukazują umysłowość oraz postawę wielu pokoleń Polaków, bądź też wywarły szczególny wpływ najpierw na losy ich państwa, a następnie na uporczywe dążenie do niepodległości.” i umieścił na niej, jako jedyne dwudziestowieczne dzieło Kamienie… – status książki kanonicznej został przypieczętowany.  Zapewne nieco wbrew intencjom Tazbira, zaczęła się także litania rytualnych repetycji wciąż tego samego zdania o „diamentach wystrzelonych w walce o niepodległość…” w kolejnych wstępach, opracowaniach, artykułach i wszelkiego rodzaju tekstach poświęconych Kamieniom. Powołanie się na esej Tazbira (bez uwzględnienia zastrzeżeń autora, czy też zwracania uwagi na fakt, że pochodzi on jednak z 1988 roku) pełni funkcję domknięcia legendy recepcji i ostatecznego dowodu na szczególną pozycję książki Kamińskiego w kulturze polskiej, trochę jak w Heideggerowskim kole hermeneutycznym.

Równocześnie, co jest niestety zbadane dużo słabiej, książka Kamińskiego budziła często wśród młodzieży opór recepcyjny jako „patriotyczna ramota”, książka zdezaktualizowana, której bohaterowie są „papierowi”. A jeśli nie „papierowi” to „posągowi” – posągowość wypłynęła przy okazji niedawnych dyskusji o ekranizacji książki dokonanej przez Roberta Glińskiego. Bardzo często można było usłyszeć zarzut papierowości bohaterów, którzy są „tekturowi, płascy” lub „wyciosani z grubego kamienia” „Papier i kamień” to dwa surowce, z których, w potocznym odbiorze, „wykonani” są bohaterowie Kamińskiego. Papier lub kamień, ale nie ciało i krew.

Rekonstruuję „wyjątkowy”, zmitologizowany status  Kamieni na szaniec po to, żeby nakreślić jakiś punkt dojścia (czyli mit), i żeby z niego zawrócić. Powrócić od mitu, do pożartego przezeń konkretu. „Mit broni się przed konkretem – pisała Maria Janion –  który stanowi dlań największe niebezpieczeństwo, gdyż zawiera w sobie nieodpartą prawdę szczegółu, doświadczenia, pamięci – jeszcze nie zmistyfikowanych, jeszcze nie zastygłych w bezpieczny i łatwy kształt zbiorowego komunału.” Proponuję zatem powrócić do konkretu i spojrzeć na Kamienie na szaniec jako na opowieść, u źródeł której znalazło się pewne bardzo konkretne ciało. Skatowane i zbite ciało Jana Bytnara „Rudego”. We wszystkich wydaniach i wersjach opowieści, ciało w swej nagiej cielesności, spuchnięte, zbite, posiniaczone ciało Rudego, którego opisu autor nie będzie czytelnikom oszczędzał, stanowi kompozycyjną oś książki. Jest to opowieść zbudowana wokół ciała Rudego.

Rozdział „Pod Arsenałem” opisuje ostatni tydzień z życia Jana Bytnara. Aresztowany nad ranem 23 marca 1943 roku, tego samego dnia był już przesłuchiwany i ciężko pobity. Przesłuchiwano go w Alei Szucha, więziono na Pawiaku, okoliczność transportu pomiędzy tymi lokalizacjami harcerze-żołnierze z Grup Szturmowych wyzyskali jako możliwość odbicia przyjaciela z rąk gestapo. Odbity 26 marca po południu, w wyniku tzw. Akcji pod Arsenałem, zmarł 30 marca, tego samego dnia co ranny podczas odwrotu z tejże akcji Maciej Aleksy Dawidowski – Alek. To streszczenie wydarzeń. W ich opisie, a zwłaszcza w opisie torturowania i stanu Bytnara po odbiciu, Kamiński obficie posiłkował się spisaną w kwietniu 1943 roku relacją najbliższego przyjaciela Rudego, czyli Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”.  Niektóre fragmenty tej relacji są wręcz przepisane do Kamieni, inne sparafrazowane. Zachodzą między nimi jednak trzy, w moim mniemaniu istotne, różnice, które można spróbować wyzyskać interpretacyjnie, co zrobię w dalszej części tekstu. Przede wszystkim chcę się jednak przyjrzeć językowi, jakim Kamiński opowiada o przemocy zadanej Rudemu, chcę zbadać punkt styku „mitu” i „konkretu” i ich wzajemne relacje, na płaszczyźnie języka zachodzi tu bowiem, moim zdaniem, coś bardzo ciekawego.

„Zaczęło się bicie.” – tym lakonicznym zdaniem rozpoczyna Kamiński relację z kilkudziesięciu najtrudniejszych godzin w życiu Jana Bytnara. „Bicie” – ten zwyczajny rzeczownik odsłowny przeraża swoją dosłownością i „zwykłością” właśnie, przy wstrząsającej jednocześnie akuratności. Bicie – nie tortury, nie kaźń, nie gehenna i nie golgota, żadne z tych tak dobrze zakorzenionych w słowniku polskiej martyrologii określeń, ale „bicie” właśnie, straszliwe w swej rzeczowości (co ciekawe, za tą straszliwą rzeczowością nie chcieli, bądź nie potrafili pójść twórcy filmu „Kamienie na szaniec” z 2014 roku – tam ciężar „ilościowy’ tortur przeniesiony jest na ich „jakościowe” zróżnicowanie: Rudy jest tam nie tylko bity, ale także m.in. przypalany papierosem, powieszony głową w dół, polewany wrzątkiem, podczas gdy torturujący go gestapowcy popijają herbatę z porcelanowych filiżanek. Kamiński opisuje to, co spotkało Bytnara zarazem lapidarnie, wręcz sucho, i niezwykle precyzyjnie. Bo też Jan Bytnar został „po prostu” bardzo mocno pobity – pięścią, kijem i kopniakami, aż do rozbicia narządów wewnętrznych, co doprowadziło do jego śmierci. W tej suchości i lakoniczności Kamińskiego jest jakiś szacunek, jakaś niechęć do epatowania makabrą czy okrucieństwem, nieufność do uwznioślania – choć przecież w innych sytuacjach Kamiński uwzniośla i patetyzuje bez oporów. Można się zastanawiać, czy epicka wstrzemięźliwość Kamińskiego jest obliczona na wywołanie efektu grozy przez zdystansowanie się do sceny torturowania (bicia) Rudego, czy też wynika z rzeczywistego porażenia tą grozą autora-narratora, który Bytnara znał i którego śmierć była dlań wstrząsem. Moja intuicja czytelniczo-historyczna podpowiada opcję drugą (nie wykluczającą zresztą pierwszej), ale jakkolwiek by nie było, nie ulega wątpliwości – Kamiński doskonale wyczuł, że tego rodzaju sytuacja nie podda się łatwo patynie nieco zużytego już patriotycznego patosu. A przecież niczego czytelnikowi nie oszczędza w tym szczegółowym, wręcz „technicznym” opisie:

Bicie trwało bez ustanku z parogodzinnymi przerwami. Bito go w trzech postawach: na stojąco – pięścią po twarzy i głowie, leżącego na stołku – kijem i pejczem, oraz na podłodze, gdy mdlał – butami po brzuchu i między nogi. Miażdżono mu również podkowami butów dłonie na kamiennej posadzce, gdy leżał wyczerpany bez sił. Bicie kijem ustało dopiero wtedy, gdy kij złamali mu na głowie.

Rudego bito, czy jak pisze Kamiński, „badano” – kolejne straszliwie „zwykłe” słowo, które podkreśla jeszcze to niecodzienne połączenie makabry opisywanych wydarzeń i szacunku do ich ofiary – przez cały wtorek 23 marca. Już po pierwszym dniu nie mógł chodzić, dlatego noszono go na noszach, albo wleczono po korytarzach gmachu gestapo w Alei Szucha włócząc głową po schodach. Rudy starał się celowo wystawiać głowę na razy by zemdleć – było to dlań ulgą w torturach. Wieczorem na Pawiaku opiekowali się nim ojciec i współwięźniowie którzy byli wstrząśnięci jego stanem, choć przecież „co dnia spoglądali na ciężkie sytuacje”. Następnego dnia został, w stanie bardzo ciężkim, przeniesiony do szpitala, ale już po kilku godzinach znów przewieziono go na Szucha, gdzie bito go leżącego na noszach. Wobec uporczywego milczenia Bytnara przerwano badania, zapowiadając jednak, że od jutra „będą bić tak długo, aż się przyzna, bić aż do śmierci”. Do tego jednak nie doszło ponieważ Rudy został odbity. Tu na scenę wkracza ciało w całej swojej zmaltretowanej rozciągłości. Kamiński (niemal dosłownie za Zawadzkim) znów daje nam bardzo szczegółowy, dokładny, niczego  nie oszczędzający, opis skatowanego ciała Rudego. Po raz pierwszy zaraz po otwarciu drzwi więźniarki: „Ogolona głowa, twarz zielono-żółta, zapadnięte policzki, olbrzymi siniec pod okiem, sine uszy. Wielkie oczy szeroko otwarte.” – opisuje odbitego przyjaciela Zośka, Kamiński wzbogaca ten opis jedynie o ramę narracyjną: „Szalona radość ludzi, połączona z rozgorączkowaniem bitewnym, nie dostrzega zielonożółtego koloru twarzy Rudego, zapadniętych policzków, olbrzymiego sińca pod okiem, sinych uszu i patrzących na nich nieruchomo wielkich, otwartych oczu.” Następny, najbardziej chyba wstrząsający i wyczerpujący opis ciała Rudego otrzymujemy od Kamińskiego (znów, niemal dosłownie, za Zawadzkim) gdy Rudy jest już „bezpieczny” na Mokotowie, na którym, będzie, przez  następne trzy dni, według Kamińskiego, konał:

Stan Rudego był straszny: z trudem rozebrano go i ułożono na łóżku. Nie można go było dotknąć w żadną część ciała. Cierpiał bardzo, ale wpatrując się w twarze przyjaciół i wchłaniając cudowną atmosferę otaczającej go przyjaźni, szeptał – och, jak boli – ale, Tadeusz, jakże przyjemnie i jak rozkosznie. Całe ciało od pasa do kolan było jakby bardzo silnie opalone i spuchnięte. W wielu miejscach widniały strupy i zakrzepła krew. Nie widać było sińców. Wszystko było rozbite równomiernie. Gdy powiedział, że nie jadł od poniedziałku – dali mu sucharek i herbatę. Nie mógł jednak tego zjeść.

To nie są „chwalebne blizny”. To wstrząsający obraz efektu okrutnych tortur. Kamiński nie zatrzymuje się nawet przed szczegółami fizjologicznymi, choć zdawać by się mogło, że nie przystają one do poetyki bohaterskiego eposu. Poetyka ta jest jednak, jak już zasygnalizowałam, zawieszona, czy też wręcz wymyślana dla Rudego na nowo, narrator z ogromną delikatnością i szacunkiem prowadzi nas więc, z wyczerpanym Bytnarem, do ustępu.

Zapragnął oddać mocz. Niedoświadczeni w pielęgniarstwie przyjaciele zawlekli go na ramionach do ustępu, podtrzymując zwisającą bezsilnie głowę. Jęczał z bólu, mówiąc jednocześnie, że jest szczęśliwy. Wielu lekarzy oglądało Rudego. Na wszystkich wygląd skatowanego wywierał wstrząsające wrażenie. Pomogli niewiele. Cóż w tej sytuacji mogli pomóc?

Później u Kamińskiego następują opisy rozmów Rudego z Zośką, cierpienie przeplatane szczęściem płynącym z poczucia bezpieczeństwa, wolności, przebywania wśród przyjaciół. Rudy wyznaje jednak, że właściwie najważniejszą moją troską tam – było ciągłe szukanie sposobów przyspieszenia śmierci”

Ostatnie godziny Rudego znów są bardzo podobne w obu opisach, dających obraz nasilającego się aż do niewysławialności bólu.

Rudy niczego nie mógł trawić. Ciągle wymiotował. […] Ostatnie dwadzieścia cztery godziny męczył się strasznie. Sen przerywały nieustannie paroksyzmy bólu. – Tadeusz, Tadeusz, jak boli, jak strasznie boli… Już nie mogę – i łzy toczyły mu się po policzkach.

to Kamiński, minimalnie tylko zmieniając, o poruszającą drobinę bardziej osobisty, intymny wręcz ton relacji Zawadzkiego:

Ostatnie 24 godziny męczył się straszliwie, sen przerywały tylko paroksyzmy bólu. „Tadeusz, Tadziu, jak boli, jak strasznie boli, już nie mogę, ratuj Tadeusz” I łzy toczyły mu się po policzkach. Był głodny, a nic nie mógł jeść. Dawałem ciągle coś do picia, wszystko zrzucał zaraz lub po pewnym czasie.

O ile jednak z troską pochylony nad przyjacielem Zośka „pozbawia” Rudego rozeznania w beznadziejności położenia – „Nie orientował się we własnym stanie lub przynajmniej nie dawał tego odczuć.” o tyle Kamiński kreśli wizję śmierci przyjmowanej z pełną świadomością:

Umierający Rudy był zbyt inteligentny, żeby nie zdawał sobie sprawy, że los jego jest nieodwołalnie przypieczętowany. Nie wspomniał jednak ani słowem o śmierci. Po co? Żeby wprowadzać zbyteczny czynnik zakłopotania wśród przyjaciół? Istotą każdego cierpienia jest to, że pożąda śmierci jak łaskawej i dobrej wybawicielki. Rudy cierpiał straszliwie – niewątpliwie więc z myślą o śmierci kojarzyły mu się uczucia ulgi. Wzywał jej niecierpliwie każdym włóknem umęczonych nerwów, lecz o niej nie mówił.

 

 

Trudno orzec, czy Kamiński wyczytał w milczeniu Rudego to, czego dostrzec nie był w stanie najlepszy przyjaciel, czy też „dyskretne” i „taktowne” umieranie harcerza–żołnierza było już świadomym elementem kreowania jego legendy, jest to jednak pomiędzy obiema relacjami różnica uderzająca. Ale nie jedyna. Dwie pozostałe, na które chcę zwrócić uwagę mogą być uznane za szczegół, wydają mi się jednak istotne. Jak już wspominałam, Kamiński niczego w swym zapożyczonym od Zośki opisie nie oszczędza – ani fizjologii, ani sińców, ani strupów, ani wymiotów. A jednak stawia granicę, w poprzek – by tak rzec – porządku opisów fizjologicznych. Kamiński zdecydował się opuścić jeden szczegół z relacji Zośki – który uznał z kolei, że nie ma czego ukrywać. Otóż troską Rudego, zaraz po aresztowaniu było ukrycie świeżej blizny na udzie, która zdemaskowałaby go jako członka zbrojnego ruchu oporu. Zośka pisze o tym tak:

Bojąc się by tego od razu nie zauważono, zrobił w spodnie, umazawszy sobie dokładnie uda: wzbudziło to śmiech i bicie, ale zakryło ranę. Następnie celowo nadstawiał uda pod kije i pejcz, tak, że już pierwszego dnia nie można było odróżnić blizny od rozbitych ud Janka.

U Kamińskiego przeczytamy tylko o wystawianiu się na razy, by w ten sposób ukryć bliznę. Dlaczego i czy warto w ogóle zadawać o to pytanie? Myślę, że warto, oczywiście uwzględniwszy, że Zośka pisał raczej dla siebie, ze względów, by tak rzec, terapeutycznych, Kamiński zaś dla szerokiej publiczności i choć widzieliśmy, że nie zawahał się przed opisywaniem sińców, strupów, czy nawet (wstrząsającej) sceny oddawania moczu, to jednak powstawił granicę przed reprezentacją kału. Być może uznał, że „szczegół” ten naruszałby prywatność lub nawet godność Rudego, być może obawiał się, że wzbudzi mimowolny, a bardzo niewłaściwy uśmiech czytelników, albo niezdrową sensację. Wydaje mi się jednak, że warto pamiętać o tym aspekcie cielesności Rudego i warto zwracać uwagę na to, że pamięta o tym Zośka, jego najbliższy przyjaciel. Trudno o bardziej sugestywny zwrot ku cielesności, o bardziej symboliczne a jednocześnie bardziej konkretne, cieleśnie konkretne przypomnienie, że u podstaw patriotycznego mitu legło ciało i jego jednostkowość. Trzeba pamiętać o ekskrementach, bo  taka jest całość jego, Jana Bytnara, doświadczenia, radykalne doświadczenia radykalnie zakotwiczonego w ciele. W ciele konkretnego człowieka. Z górnych rejestrów dulce et decorum i „chwalebnych blizn” w otchłań cierpienia i upokorzenia osobistego, jednostkowego ciała.

Teraz o drugiej, wymownej różnicy. Zośka, który pisał rodzaj sprawozdania, opisał też wszystkie przeprowadzki skatowanego Rudego, którego trzeba było kilka razy przenosić, ze względów konspiracyjnych, do innych mieszkań, co jeszcze pogarszało jego stan. Ostatecznie zmarł on w Szpitalu Wolskim (lub w drodze do tego szpitala). U Kamińskiego Rudy cały czas przebywa na Mokotowie – zabieg ten ma na celu uzyskanie fabularnej, narracyjnej spójności, stworzenia oprawy dla sceny śmierci Rudego, sceny nasączonej tragizmem i liryzmem jednocześnie. Charakterystyczne, że Kamiński nie estetyzując ciała i cierpień Rudego, jednocześnie estetyzuje i drapuje w literacki patos scenę jego śmierci, czy raczej umierania. Umieranie to, kojarzące się trochę z mickiewiczowską Śmiercią Pułkownika, wpisuje się doskonale w długi szereg literackich, czy kulturowych polskich umierań. Dopełnieniem i swoistym kontrastem dla umierania Rudego jest śmierć Alka. „Rudy i Alek umarli tego samego dnia” – pisze Kamiński jednym zdaniem załatwiając obie śmierci i wiążąc po raz pierwszy, a w odbiorze potomnych już na zawsze, dwóch przyjaciół węzłem wspólnej śmierci, a więc węzłem niż śmierć silniejszym. A przecież, mimo niezaprzeczalnej wartości i przydatności obu scen śmierci dla polskiego imaginarium martyrologiczno–patriotycznego, są między nimi znaczące różnice.

Alek zginął od rany postrzałowej w brzuch, którą otrzymał podczas odwrotu z Akcji pod Arsenałem. W ostatnich chwilach, podobnie jak Rudy, męczył się bardzo, ale jego konanie i śmierć Kamiński opisuje z czułością i liryzmem, bez tego klimatu wstrzemięźliwej, zdumionej grozy jaka towarzyszyła konaniu Rudego. Alek ginie bohatersko, jako ten, który przełamał impas w boju i poprowadził swoich żołnierzy do zwycięstwa (w tym przypadku do bezpiecznego odwrotu). Od kuli, czyli pięknie. Najpiękniej jak można sobie wyobrazić. Najpiękniej, jak może zginąć Polak. W zgodzie z Bogiem, samym sobą i bliskimi. Kiedy nad łóżkiem Rudego rozbrzmiewa gorzka w gruncie rzeczy strofa z jeszcze bardziej (o czym często się w tym kontekście zapomina) gorzkiego wiersza Słowackiego, Alkowi czytana jest „modlitwa pisana ręką Basi”, Psalm „Kto się w opiekę…”, jedna z najpopularniejszych polskich pieśni religijnych.

„(…) śmierć każdego z nich odczuto inaczej. – pisze Kamiński – Śmierć Alka była śmiercią w ich rozumieniu normalną. Normalnym losem żołnierskim [rozstrzelenie moje – K.S.]. Jak każda śmierć – poruszyła najgłębsze, najwewnętrzniejsze uczucia tych, co pozostali. Ale nie kryła w sobie grozy piekieł. Stała się rzecz w pewnym sensie zwykła. Jest wojna – trudno. My strzelamy – i do nas strzelają. Wróg ma takie samo prawo do naszej krwi, jak my do jego. (…) Ale śmierć Rudego? Włosy się jeżą na głowie tych, co widzieli to zmaltretowane ciało i słyszeli koszmarną opowieść. Tego zapomnieć się nie da. Tego wybaczyć nie można.

Śmierć Rudego raziła grozą okrucieństwa sposobu, w jakim była zadana, ale niepokoiła także problemem ofiary. W filmie Roberta Glińskiego konający Rudy, jakby zdając sobie sprawę z rozbieżności rodzajów śmierci mówi: „Od kuli byłoby bohatersko, a tak, zdycham jak pies”. I choć nie ma żadnych relacji potwierdzających, że Rudy powiedział coś takiego, zdanie to zdaje się, może w nieco zbyt wulgarny sposób, wskazywać na pewien problem, jaki środowiska podziemne miały ze śmiercią Rudego.

Podkreśla się, często i słusznie, że pokolenie Kolumbów było przygotowane na walkę za ojczyznę. Było też, kształtowane patriotycznie przez szkołę, dom, harcerstwo, literaturę, przygotowane na cierpienie w imię tej ojczyzny i na śmierć dla niej. Na śmierć szczególnie, nawet, a może, tym bardziej, jeśli miała to być śmierć „daremna”, „conradowska”, śmierć za honor, za sprawę nawet przegraną i beznadzieją, ale śmierć w imię wierności. Młodzi chłopcy (i dziewczęta, choć w poetyce ułańskiego westernu i lotnych szarż chłopcy przede wszystkim) byli jednak przygotowani na śmierć w boju – o czym, jak za chwilę zobaczymy, pisze Zośka – na „piękną śmierć”: od kuli, w walce, śmierć tak dobrze znaną polskiej legendzie romantycznej – w locie, według wzorców ukształtowanych przez estetykę „bohaterskiego lotu i pędu” i w gorączce „burzliwej, straceńczej aktywności” (Maria Janion).

Tymczasem właśnie ta wojna na ziemiach polskich przyniosła szczególny rodzaj cierpienia i śmierci. Śmierć przypadkową – przede wszystkim. Śmierć, która mogła spotkać każdego, właściwie niezależnie od jego zaangażowania w działalność konspiracyjną. A przede wszystkim śmierć, do której droga prowadziła przez tortury i fizyczne cierpienie. Jeśli ułańska, a więc paradygmatyczna wojna polska „miała w sobie fascynującą barwę indywidualności” (znów Maria Janion), jeśli pędzący na cudownej klaczy bohater „Lotnej” Żukrowskiego mógł „nie żałować niczego”, bo „Cóż młodość, miłość, gdy miałem nozdrza pełne zapachu konia, wystrzałów i krwi gorącej, którą za chwilę rozleję” to gabinety Alei Szucha czy betonowe posadzki Pawiaka odsyłają nas raczej do brata „który zginął/ któremu oczy żywcem wykłuto/ któremu kości kijem złamano” i do „sieci wzdętej kijów i rąk” (Krzysztof. Kamil Baczyński), ale tak naprawdę nie poddają się żadnym poetyckim czy estetycznym pseudonimom, bowiem śmiertelne tortury ujęte być mogą tylko za pomocą doświadczającego ich ciała. Tortury te odzierają z poczucia godności, poniewierają, a jednocześnie zwracają uwagę na ciało. Ciało, którego zdaniem Marii Janion tyrtejski romantyzm pozbawił Polaków, a które szczególne okoliczności historyczne Polakom przywróciły w sposób tak dosłowny, że wyrażenie „ucieleśnienie etosu służby Polsce” zakrawa wręcz na gorzką ironię.

Oczywiście polscy patrioci byli torturowani już wcześniej, owszem, młodzi ludzie z warszawskiego środowiska Szarych Szeregów już wcześniej zetknęli się z okrucieństwem tej wojny. A jednak we wszystkich relacjach z tamtego okresu aresztowanie, skatowanie i śmierć Rudego jawi się jako wstrząs, jako zdarzenie przełomowe i formujące, tak jakby to bezpośredni kontakt ze zmaltretowanym ciałem, był unaocznieniem, ucieleśnieniem właśnie, wojennej grozy. Grozę tę trzeba było jakoś przepracować. Zrobił to, bardzo szybko, Zośka, w dopisku do swojej relacji zatytułowanym „O bohaterstwie (kilka słów dopisanych)”. Zośka nie tylko bez wahania włączył męczeństwo torturowanej ofiary w kanon zachowań bohaterskich (przy jednoczesnym bardzo uważnym, bardzo nie-frazesowym, nie-upatetyczniającym zrozumieniu specyfiki tego męczeństwa), ale i umieścił je na samym szczycie tego kanonu. Jako bohaterstwo najwyższe. Ponieważ jest to wypowiedź niezwykle istotna, pozwalam sobie przytoczyć ją niemal w całości.

Znamy bohaterstwo na polu walki, bohaterstwo żołnierza. Te chwile, w których odwaga żołnierska dochodzi do szczytu, gdy napięcie walki pozwala na zdławienie strachu i objawia się w najpiękniejszych czynach żołnierzy-bohaterów. Znamy je wszyscy z legend  naszych przodkach, ze wspomnień z naszej dalekiej i zupełnie jeszcze świeżej przeszłości. (…) Ostatnie lata spędzone pod okupacją wroga były świadkami innego bohaterstwa, któremu nic równym być nie może. To już nie w walce równego z równym, to już nie w walce nawet beznadziejnej, ale walce, to bohaterstwo innego wymiaru. Bohaterstwo człowieka wyrzuconego w ciągu jednej minuty z domu, rodziny, pracy, wszystkiego, co mu bliskie, wyrwanego z roboty, którą ukochał i której się w stu procentach poświęcił, przeniesionego w ciągu jednej chwili na dno piekła: „Własny towarzysz, któremu wierzyłem, zawiódł, nie wytrzymał, wydał mnie. Czeka mnie śmierć, lecz nie na polu bitwy, nie skazańca nawet, któremu zostawiają ostatnie chwile spokojne do porachunku z sumieniem. Śmierć, którą tylko jako wyzwolenie traktować można. A wczoraj całe życie jeszcze stało przede mną otworem, praca, miłość, przyjaźń dawały mi radość i szczęście. Myśl snuła ambitne marzenia przyszłości. Dziś wszyscy najbliżsi zostali gdzieś poza rzeczywistością, została rzeczywistość, ból fizyczny. Ból, od którego omdlenie tylko chroni, albo śmierć. Oddech, który staram się dopasować w takt razów, dłonie miażdżone obcasami na kamiennej podłodze. Żebra łamane uderzeniami butów, gdy omdlały upadam na ziemię i w tym wszystkim zmuszony do szalonego wysiłku woli, a by nic nie powiedzieć, a by się nie mylić, żeby wytrzymać. I całkowita beznadziejność. «Musisz powiedzieć, albo będziesz bity, będziesz bity aż do śmierci»” Tu oprzeć się chęci powiedzenia „powiem”, a przestaną bić, choć na chwilę. Powiedzieć, a skończy się to piekło. To wymaga bohaterstwa, jakiemu równego wyobrazić sobie nie można.

Jakże przenikliwe jest to zwrócenie przez Zośkę uwagi na samotność ciała, jego ultymatywność, na rzeczywistość zredukowaną do fizycznego bólu. Niezwykle interesujące wydaje mi się też, że w tym ujęciu samobójstwo jawi się jako dopuszczalne i nie budzące moralnych ani etycznych wątpliwości. Rudy opowiada, ze szukał sposobów przyspieszenia śmierci, pragnął jej, prosił lekarzy o to, żeby „podali mu coś od czego umrze”, a podczas trwania akcji pod Arsenałem, gdy usłyszał strzały, myślał o nich jedynie w kontekście możliwości znalezienia rychłej śmierci. Daje to oczywiście wgląd w skalę jego cierpienia, ale też ani ze strony Kamińskiego, ani ze strony Zośki czy kogokolwiek ze środowiska, nie spotyka się z wartościowaniem czy oceną, nie mówiąc już o potępieniu.

Kontekstem dla mocnej wypowiedzi Zośki mogą być rozważania Jana Strzeleckiego zawarte w  „Próbach świadectwa” z 1971 roku. Strzelecki, członek lewicowej grupy  „Płomienie”, w spotkaniach której uczestniczyli też członkowie Szarych Szeregów, w swoich szkicach o okresie okupacji poświęcił ważne miejsce problematyce ciała. Ciała, które dla niego również jest bardzo konkretne i jednostkowe, ale jednocześnie, może być ciałem-zdrajcą, ciałem-biologią, ciałem, które oddzieli od świata wartości, kruchym łącznikiem-dzielnikiem ze światem kultury:

Pytanie brzmiało: czy ja bym to wytrzymał, czy nie okazał bym się tylko ciałem? […] Ciało było terminem oznaczającym w nas to, co było skłonne przyjąć torturę jako wystarczającą pobudkę zachowań, jako łącznik ze światem determinizmu, światem surowym, obojętnym wobec istnienia lub zatraty tożsamości […] Ciało było czymś kruchym, czymś co szybko błagać zacznie o łaskę, o wyzwolenie od męki, o zaprzestanie oporu. Ciało było czymś, co nas będzie przekonywać, że nie ma nic poza jego bezpośrednim doznaniem; co nas wprowadzi w krąg przeżyć, w którym zbawieniem jest już tylko posłuszeństwo katom, a szczytem mądrości uznanie uderzeń kija za głos absolutu.

A więc trochę jak w diagnozie Zawadzkiego – rzeczywistość to ból fizyczny. Ale Strzeleckiemu chodzi o to, żeby jakoś to umęczone ciało przekroczyć, żeby w sytuacji granicznej nie zgodzić się na redukcję do biologii.

Osoba ludzka, wierna wartościom wbrew wołaniu umęczonego ciała – to był nasz problem, nasze zadanie, przed którym mogliśmy stanąć co dzień, przez noce i dnie, przez długich pięć lat naszej powtórnej edukacji. To była jedna z granicznych sytuacji naszego istnienia, możliwość gęsta i dotykalna. I ona właśnie narzucała nam temat stosunku ciała i osoby, pytanie o źródła naszej tożsamości wtedy, gdy ciało staje się przeszkodą.

U Zawadzkiego ciało jest więc jakby przepustką do bohaterstwa, u Strzeleckiego – ostatnim bastionem człowieczeństwa, ale też nieugiętość ciała jest trochę owego człowieczeństwa warunkiem. Etyczny maksymalizm Strzeleckiego, według którego można tylko oprzeć się lub ulec nie jest wyrozumiały dla udręczonego biologicznego ciała.  To Zawadzki właśnie, wykarmiony tyrtejskim romantyzmem żołnierz, ma więcej wyrozumiałości  dla tych, których zmaltretowane ciało zmusiło do kapitulacji. Być może dlatego, że Strzelecki formułuje „propozycję pewnej intelektualizacji okupacyjnych przeżyć” (Jerzy Jedlicki) i rekonstruuje raczej aksjologiczne racje zachowań niż konkretne przypadki. Zośka uogólnia zaś wychodząc od przerażającego obrazu ciała przyjaciela, które to ciało weryfikuje, czy raczej podważa wszystko, czego został do tej pory o bohaterstwie nauczony. Gdyby mówił filozoficznym językiem Strzeleckiego mógłby z całą dobitnością powtórzyć za nim, że pytania o źródła godności jednostki ludzkiej nie postawił egzystencjalizm, ale naga egzystencja, egzystencja pokolenia wojennego w Polsce, w drugiej połowie lat czterdziestych XX wieku.

A ponieważ sytuacja tortur jest sytuacją ostatecznej próby, sytuacją, w której to biologiczne ciało musi sprostać zadaniu ochrony wartości kulturowych – braterstwa, wartości, godności – „Polak w Historii” musi stać się na powrót, a może po raz pierwszy właśnie – „człowiekiem w sytuacji”, człowiekiem, wyposażonym w nader kruche ciało.

 

(1) Na temat funkcjonowania książki w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie zob. np. Krystyna Heska-Kwaśniewicz, Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego, książka – legenda, w: tejże Tajemnicze ogrody. Rozprawy i szkice z literatury dla dzieci i młodzieży, Katowice 1996. Rozprawa ta stanowi nieco rozbudowaną wersję wstępu tejże do Kamieni… wydawanych przez Naszą Księgarnię w latach 90-tych. Później wstęp zastąpiono wstępem Barbary Wachowicz, oba jednak proponują bardzo konserwatywne, tradycyjnie patriotyczne modele czytania książki. Wydaje się też, że stwierdzenie Heski-Kwaśniewicz, że „Wszystkie ataki na nią [książkę] – i te z lat wojennych, i te z lat powojennych – w gruncie rzeczy były atakami na ideologię Armii Krajowej, a zarzuty natury ideologicznej czy formalnej stanowiły tylko pretekst, okazję do krytycznego pisania o Polskim Państwie Podziemnym” jest jednak zbyt prostym ujęciem sprawy i rozmija się z istotą okupacyjnych dyskusji o książce, a i z powojennymi wobec niej zarzutami rozprawia się zbyt łatwo.

 

 

***

 

kornelia sobczak – doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Przygotowuje pracę doktorską o warszawskim środowisku Szarych Szeregów.

 

Tekst jest skróconą wersją tekstu przyjętego do tomu pokonferencyjnego „Ciało cierpiące” (konferencja organizowana przez SKK IKP UW).

1 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *