Lata dziewięćdziesiąte / kultura nadmiaru w czasach niedomiaru 10/2013

mirosław filiciak (rozmowa): kulturowa rehabilitacja kasety wideo

Maurycy Gomulicki, VHS HELL, dzięki uprzejmości Artysty

Weronika Parfianowicz-Vertun: Kiedy wpadliśmy na pomysł, żeby przygotować odsłonę poświęconą latom dziewięćdziesiątym, byliśmy podekscytowani, a wszystkie osoby, z którymi rozmawialiśmy, miały mnóstwo pomysłów, o czym koniecznie trzeba napisać, uruchomiło się też wiele nostalgicznych narracji…

Mirosław Filiciak: Tak, lata dziewięćdziesiąte choćby na poziomie estetycznym wydają się atrakcyjne z dzisiejszej perspektywy…

WP: No właśnie. Ale potem okazało się, że jest z tym tematem jakiś problem. Chciałabym spytać, jakie mogą być źródła tego kłopotu? Czy jest jeszcze za wcześnie, żeby napisać o tej dekadzie coś, co wykroczyłoby poza powierzchowne konstatacje?

MF: Po pierwsze, wydaje mi się, że rzeczywiście nastąpiła jakaś pokoleniowa zmiana, która sprawiła, że ten temat ponownie stał się interesujący. Jest w tym jakieś wciąż nieopowiedziane doświadczenie, ale równocześnie ciekawość osób, które były wtedy dziećmi, nie pamiętają tych czasów, te badania to dla nich archeologia. Efekt jest taki, że pewnie w ciągu najbliższych pięciu lat czeka nas wysyp książek na tematy związane z przełomem i jego okolicami – z czego, jako prawdopodobny współautor jednej z nich, mogę się tylko cieszyć. Problem może wiązać się jednak z sytuacją osób, które już mają zmitologizowane te lata 90. albo późne 80.. Wydaje się, że to był taki mistyczny inny świat i bardzo fajnie się ogląda różne dziwne zdjęcia na facebooku, ale potem pojawia się pytanie, jak to ugryźć. Gdybym miał powiedzieć, na czym według mnie polega problem z latami 90., to przede wszystkim nie wydaje mi się, żeby one były tak ostrą cezurą, jak lubimy dzisiaj o nich myśleć. Jasne jest, że pewne rzeczy się wtedy skumulowały, nastąpiła większa dostępność do różnych dóbr, ale często zapomina się, że kultura konsumpcyjna późnego PRL-u też była rozwinięta na dużą skalę i że ludzie mieli jednak jakiś kontakt z Zachodem. Granice nie były wcale takie szczelne, jakby się mogło dziś wielu osobom wydawać, nie wspominając już o regionach takich jak Śląsk, gdzie rodzina w RFN-ie była raczej regułą, niż wyjątkiem. Trudno to więc układać w proste teleologie, że najpierw nie było nic, potem był rok 1989, okres adaptacji, a potem pojawiły się komputery i internet, i nagle, jeżeli masz szybkie łącze i laptopa, to naprawdę nie robi ci większej różnicy, czy jesteś w Stanach czy w Polsce. Tymczasem case z magnetowidami, o których społecznej historii w Polsce piszemy książkę z Patrykiem Wasiakiem* pokazuje, że tak naprawdę jest bardzo dużo analogii między obiegiem nieformalnym w internecie i tym, co się działo w przypadku magnetowidów. Na poziomie praktyk społecznych czy ekonomii moralnej jesteśmy w tamtych czasach w jakimś sensie zadłużeni. Choć oczywiście pewne sytuacja są nieprzekładalne. Kiedy robimy wywiady do książki, trafiamy na fascynujące narracje ludzi, którzy dzisiaj mają po czterdzieści kilka lat. Człowiek, który był wtedy w pierwszej klasie technikum, wsiadł do zagranicznego samochodu i przez dwa dni nie mógł spać, bo ciągle wspominał tę sytuację. Ktoś inny trzymał pudełko po magnetowidzie, żeby je sobie powąchać, bo z Peweksu po otwarciu pachniało inaczej, nie śmierdziało skajem i tym zgeneralizowanym zapachem PRL-u, tylko było z innego świata.

Agata Zborowska: Co was najbardziej interesuje w tych narracjach? Dla mnie na przykład jest bardzo ciekawe, w kontekście tych mediów, że one mają tak zmysłowy charakter. Tak jakby w latach 90. wymiar materialny przedmiotów, którym też chcieliśmy poświęcić tę odsłonę, był szczególnie ważny.

MF: Rzeczywiście, jest dużo takich „zmysłowych” historii, jak ta o zapachu, że to był taki symbol innego świata. Rozszerzając tę refleksję nad materialnością, znajdziemy takie historie, że dzieciaki chodziły do Peweksu, żeby wziąć sobie pudełka na kasety i nie chodziło o to, że to było praktyczne do przechowywania, ale, że to było jakoś zaprojektowane, że na tym było logo, to było z zupełnie innego świata. Świata, o którym nie myślało się w kategoriach krytycznych, tylko jako o świecie łatwego, wygodnego życia. W książce o magnetowidach chcieliśmy początkowo prześledzić całą historię, dla której symbolicznym domknięciem mogłoby być na przykład zamknięcie sieci Beverly Hills Video – i pewnie to zrobimy, ale jednak mamy przekonanie, że tak naprawdę rzeczy najciekawsze działy się między rokiem 1985 i 1995, bo to był moment, kiedy na zmianę systemową nałożyło się całe przeoranie systemu medialnego. To znaczy, że ludzie nagle mieli dostęp do czegoś, co samo w sobie było symbolem statusu, ale też uwolniło ich spod kontroli przysłowiowego krytyka w brzydkim swetrze. Nie chodziło już tylko o to, co możesz zobaczyć w kinie, czy w telewizji. Rozkwitł cały drugi obieg. W połowie lat 90. fenomen wideo został zauważony przez prasę, w „Polityce” i „Przekroju” zaczęły się pojawiać liczne teksty, nadal jednak wielu komentatorów pisało o tym zjawisku z nieufnością. Po naszym tekście w „Polityce” (anonsującym książkę i zachęcającym do przysyłania wspomnień na użytek projektu) Jerzy Sosnowski napisał wspomnieniowy wpis na swoim blogu, między innymi o rozczarowaniu, kiedy nagle się okazało, że niby wszystko można, ale Antonioniego nie bardzo, tylko właśnie Rambo. A jeszcze pojawiają się erotyki, jest porno. Te historie o porno są niesamowite, bo pokazują rzeczywistość w której rozpadły się nagle wszystkie hierarchie. Nawet osoby z wysokim kapitałem kulturowym oślepiało to, co przychodziło z Zachodu. Skoro na Zachodzie produkuje się i ogląda porno, to znaczy, że wypada je oglądać. Trafiliśmy na historię nauczycieli z małego miasteczka, którzy pierwszy pokaz filmów porno zorganizowali dla znajomych w weekend w swojej szkole, kobiety przynosiły przekąski, wszystko wyglądało jak na typowym spotkaniu towarzyskim. Są też takie relacje ze spotkań rodzinnych. Dziś to nie do pomyślenia, ale wtedy tę zmianę legitymizowano wyobrażeniami o modernizacji, w prasie – co z dzisiejszej perspektywy może zaskakiwać – bardzo dużo było tekstów o tym, że jesteśmy krajem zacofanym gospodarczo, ale i obyczajowo. Magnetowid był więc w pewnym stopniu narzędziem wojen kulturowych.

Maurycy Gomulicki, VHS HELL, dzięki uprzejmości Artysty
Maurycy Gomulicki, VHS HELL, 2009, dzięki uprzejmości artysty

WP: W kontekście praktyk związanych z mediami interesujące wydaje się to, jak się te kasety oglądało? Czy w tych opowieściach powracają wątki dotyczące tego, jak sobie na przykład radzono z niewyraźnym obrazem?

MF: Nie, jedyne opowieści dotyczące jakości pochodzą z historii ludzi, którzy sami pracowali w pirackim biznesie i dla nich dostęp do lepszej kopii był znakiem wyższej pozycji w hierarchii. Ale dla odbiorców-widzów to nie był wielki problem. Sama możliwość obejrzenia amerykańskiego filmu była taką atrakcją, że to, że tam coś skakało, nie było kłopotem. Zresztą widać to w praktykach ludzi, którzy organizowali ten obieg. Te osoby bez większych skrupułów cięły filmy, bo im się musiały zmieścić dwa na kasetę „stoosiemdziesiątkę” i trzeba tam było na przykład wyrównać po 15 minut. I wiadomo przecież, że nie byli to ludzie po filmoznawstwie i nie medytowali godzinami, którą scenę uciąć bez problemu. W zeszłym roku wyszła książka Ramona Lobato o pirackiej ekonomii kina* i tam są takie soczyste historie o tym, jak w Indiach ludzie tną i przemontowują filmy. Wszyscy reagują na to zdziwieniem i niedowierzaniem, taka niezwykła anegdota z peryferiów, a tymczasem dwadzieścia kilka lat temu tutaj działy się zupełnie identyczne rzeczy. Bo właśnie wtedy rozwaliło się to normatywne myślenie o tym, co jest właściwym oglądaniem kina, co jest tym właściwym obiektem filmowym. I okazało się, że racja nie musi być po stronie filmoznawców, którzy mówią, że film jest po to, żeby oglądać go w kinie, ale tych ludzi, dla których nie było problemem, że rogi ekranu są obcięte, a obraz skacze.

AZ: Czy z tymi kasetami wideo to rzeczywiście była taka zmiana ilościowa? Czy te praktyki oglądania filmów wymusiły, albo spowodowały jakąś zmianę?

MF: Na początku lat 80. zaczęli się pojawiać w miastach typu Warszawa, Kraków ludzie, którzy mieli przywieziony z RFN-u telewizor i magnetowid (który kosztował jakąś kosmiczną sumę jak na ówczesne pieniądze, to był sprzęt wart kilka samochodów), jeździli po dużych miastach i na przykład w Krakowie w Hotelu pod Różą robili pokazy, gdzie można było zobaczyć film z Brucem Lee lub jakiś erotyk. Dzisiaj trudno o tym mówić, bo jest modne nie mieć telewizora, i kiedy na przykład czytam, że w szwedzkiej telewizji między programami w kanale państwowym puszcza się obrazki przyrody i śpiew ptaków, albo muzykę poważną, to myślę sobie, że to jest świetne, a u nas tylko te fatalne reklamy. Ale przecież młodzi ludzie w latach 80. wymieniali się kasetami z reklamami nagranymi z niemieckiej telewizji, a na obrazki przyrody z muzyką poważną w tle nie mogli patrzeć. To jest dla mnie ciekawe, bo jedną z ram, w których próbujemy osadzić nasze badanie są koncepcje Appadurai’a i Kopytoffa, koncepcja społecznego życia przedmiotów. Tylko, że trafiamy na takie zabawne odwrócenie – o ile u Appadurai’a ważnym wątkiem jest wyrywanie towarów z relacji ekonomicznych, to w PRL-u ludzie marzyli o towarach, o udziale w całym tym systemie. Puszka po coli nie była nieekologicznym odpadem, ale czymś, co można było sobie postawić na półce, właśnie dlatego, że wcześniej to był towar i symbolizował kontakt z konsumpcją.

WP: To co mówisz o praktykach związanych z oglądaniem przypomniało mi postać Eda z serialu Przystanek Alaska, reżysera-amatora, który całą swoją edukację filmową zdobywa właśnie na kasetach wideo. To jest zresztą chyba rozpowszechniona w amerykańskiej kulturze figura tego, kto tę „edukację wizualną” czy „wizualną inicjację” przechodzi właśnie dzięki wideo. Czy w Polsce też znajdziemy tego typu wzory, czy też kultura wideo przybrała u nas inną formę?

MF: Myślę, że chodzi jednak o inną formę. To jest ciekawe, bo teraz mamy do czynienia z próbą kulturowej rehabilitacji kasety wideo i podciągnięcia jej do takiego statusu, jaki ma winyl, ale to się nie udaje z różnych względów, również technologicznych, bo winyl ma jednak dobrą jakość dźwięku, tymczasem, jak na dzisiejsze standardy, vhs jest koszmarny. W Polsce nie rozwinął się nigdy na taką skalę popularny w Stanach obieg fanowski, kultowy. Charakterystyczne dla polskiego obiegu było wymieszanie różnych porządków, gatunków – to nie była okazja dostępu do treści tylko dla miłośników np. horrorów Tromy, bo z polskiej perspektywy w roku 90. Troma była równie niedostępna, jak większość hollywoodzkich blockbusterów.

WP: Na koniec chciałam zapytać, czy Twoim zdaniem, w tych sposobach obchodzenia się z mediami w latach dziewięćdziesiątych można znaleźć źródła tego, jak posługujemy się nimi dzisiaj?

MF: Myślę, że te historie o wideo dlatego są takie efektowne dzisiaj, bo można powiedzieć, że ten obieg poza oficjalnymi filtrami nie ustał, tylko, że teraz to się przeniosło na przykład na torrenty. Wydaje mi się też, że to był moment, kiedy ludzie zaczęli oglądać coś, czego nie namaścił dystrybutor czy ekspert w gazecie dobrą recenzją. Nagle, takim filtrem stał się pan, który miał pudełko z kasetami na giełdzie i mówił: to jest dobre, to trzeba obejrzeć. I dzisiaj to się pewnie dzieje na poziomie folksonomii w internecie, co sprawia, że ta siła krytyków jest osłabiona. Z drugiej strony, oczywiście dużo rzeczy dzisiaj dzieje się automatycznie. Jak ściągasz sobie plik z torrentów, to nie wiesz, od kogo go ściągasz i ta wymiana nie ma w sobie tego komponentu daru i organizowania sieci. Jeżeli dyskutujemy o ekonomii moralnej wymieniania plików, to nie można o tym kontekście zapominać. Być może nasz stosunek do własności intelektualnej jest pochodną tamtych praktyk. To bardzo dobrze widać w polskiej prasie z połowy lat 90., kiedy na przykład „Gazeta Wyborcza” próbuje edukować społeczeństwo, że dwie kasety wyglądają tak samo, ale hologram jest świadectwem moralności. Oczywiście jest też kłopot z materialnością. Dzisiaj ten wymiar prawie zupełnie stracił znaczenie.
Możemy też widzieć w tym okresie początek takiego przesunięcia, że człowiek przestał być więźniem ramówki telewizyjnej, ułatwione było wielokrotne oglądanie, odbiorcy zyskali bezprecedensową kontrolę nad treściami audiowizualnymi. Przy całej analogowości ówczesnych mediów, był to też czas, kiedy pojawiało się coraz więcej interfejsów na dostęp do tych samych treści. W tym kontekście magnetowid był interesujący w tym sensie, że z jednej strony był wprowadzony do domu trochę jako przystawka do telewizora, przez co łatwiej go było oswoić (dodajmy też, że był to moment, kiedy przestrzenna organizacja tego pokoju z telewizorem zaczęła się zmieniać, magnetowidy stały się przecież ważnym impulsem dla pojawienia się instytucji szafki pod telewizorem). Z drugiej strony, powodował on dużo nowych problemów. Wojciech Orliński miał taki wpis na blogu o „pokoleniu trzydzieści sześć”. Na początku najprostszą opcją na podłączenie magnetowidu do polskiego, albo generalnie wschodniego, telewizora było podłączenie przez gniazdo antenowe, bo w tych starych odbiornikach nie było przecież „czinczów” i tak dalej. Trzeba więc było go podłączyć przez gniazdo antenowe, a potem znaleźć kanał trzydziesty szósty, na którym ten sygnał był przekazywany. I to był moment, kiedy zaczęło się coś, co dzisiaj jest oczywistością, to znaczy, że te umiejętności technologiczne stały się kapitałem dla nastolatków, wtedy właśnie rozpoczął się ten dyskurs pod tytułem „dzieciaki są technologicznymi magikami” i wiedzą co się dzieje, który tak często dziś powraca. Ale można spojrzeć też na te analogie w bardziej ponury sposób. Tak jak darmowe seriale z nieformalnego obiegu dzisiaj można postrzegać jako narzędzie obłaskawiania prekariatu, tak obieg wideo w latach 80. i 90. był też narzędziem do rozbudzania fantazji o lepszym jutrze, które – co dziś już wiemy – dla wielu Polaków nie nastało nigdy.

*Mirosław Filiciak wspólnie z Patrykiem Wasiakiem z Uniwersytetu Wrocławskiego pracują nad książką Weź pan Rambo! Społeczna historia magnetowidów w Polsce, opartą na badaniach archiwów, ale też wywiadach z osobami zaangażowanymi w polski rynek wideo oraz jego pasjonatami. Ukaże się ona w przyszłym roku w gdańskim wydawnictwie Katedra.

*Ramon Lobato, Shadow Economies of Cinema. Mapping Informal Film Distribution, London 2012.

Mirosław Filiciak – medioznawca, dyrektor Instytutu Kulturoznawstwa SWPS, kieruje też działem badań w Centrum Cyfrowym: Projekt Polska. Zajmuje się wpływem mediów na praktyki kulturowe. Kierował m.in. projektami Młodzi i media, Obiegi kultury i Tajni kulturalni. Niedawno ukazała się jego książka Media, wersja beta.

Fotografia: Maurycy Gomulicki, VHS HELL, źródło: http://www.flickr.com/photos/krystian_kujda/4093154149/in/set-72157622653519891, dzięki uprzejmości artysty

0 Comments

  1. Jesteśmy rozwiniętym i nowoczesnym państwem gospodarczo, a państwo komunistycznej na terenie dzisiejszej Polski o swoistej nazwie nigdy nie istniało. Polska miała i ma nowoczesny rynek muzyczny, tak samo rynek filmowy od długiego czasu jest nowoczesny. Hologramy są oznaką nowoczesności i dobrego gustu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *